Ogłoszenie list przez Koalicję Obywatelską otworzyło kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego. W gruncie rzeczy takim otwarciem było także exposé ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Nieprzypadkowo wybrano właśnie ten moment. Mniej więcej wiemy, jakich argumentów w kwestiach międzynarodowych, w tym dotyczących Unii Europejskiej, będzie używała główna partia rządząca. W sobotę listy pokaże główna partia opozycyjna - Prawo i Sprawiedliwość. Swoją kampanię PiS otworzy konwencją, z obowiązkową mową prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Przez ostatnie tygodnie bawił się on tasowaniem kandydatów, podczas gdy ustawiały się do niego kolejki chętnych - jak to w partii wodzowskiej. Kamiński, Obajtek, Kurski... Co do samych list, kilka decyzji jeszcze dzień, dwa dni temu było niejasnych. Dziś raczej wszystko już wiadomo. Jacek Kurski wystartuje podobno z trzeciego miejsca na Mazowszu, a nie z drugiego w Lubelskiem. Chce się wykazać zdobyciem mandatu, co nie będzie łatwe, albo sam prezes skazał go na tę niewygodę. Na listach nie znajdzie się prof. Zdzisław Krasnodębski, co jest realną stratą, bo to jeden z niewielu europosłów Zjednoczonej Prawicy, którzy nie tylko "dawali świadectwo" poglądom, ale i pracowali nad konkretnymi rezolucjami czy dyrektywami. Krasnodębski solidaryzował się z prof. Ryszardem Legutką, rozżalonym na partię, że pozbawiła go kierownictwa grupy PiS w europarlamencie. Legutko także nie wystartuje. Odpada też kilka innych osób, czasem mało widocznych (jak Elżbieta Kruk czy Beata Mazurek), a czasem niemogących znaleźć wspólnego języka z partią, jak Tomasz Poręba. On także jest rozżalony za odsunięcie go od kierownictwa kampanią parlamentarną. Zarazem trzeba zrobić miejsce dla nowych postaci. Miejsca w Brukseli i Strasburgu zawsze były walutą, którą coś wynagradzano czy za coś dziękowano. Beacie Szydło za to, że względnie bezkolizyjnie odeszła z funkcji premiera. Joachimowi Brudzińskiemu ogólnie, za wiele lat wiernej służby. Tym razem trzeba dać satysfakcję politykom szczególnie atakowanym przez nową koalicję. Stąd Mariusz Kamiński jako jedynka w Lubelskiem, Maciej Wąsik - dwójka na Mazowszu, były prezes Orlenu Daniel Obajtek - jedynka na Podkarpaciu czy właśnie wspomniany już Jacek Kurski. W gruncie rzeczy to podobny mechanizm jak w przypadku Donalda Tuska układającego listy KO. Tyle że tam wynagradza się ministrów Sienkiewicza, Kierwińskiego czy Budkę za zaledwie kilka miesięcy szczególnie gorliwej służby. Pokazując reszcie partii, że nie tylko lojalność, ale właśnie gorliwość popłaca. W przypadku Wąsika i Kamińskiego to pociecha za wyjątkowo bolesne ciosy wymiaru sprawiedliwości, które zresztą bynajmniej się nie skończyły. I trudno się temu właściwie dziwić. Ten obóz ma prawo czuć się obolały. Choć oczywiście Wąsik, Kamiński czy Obajtek na listach to dodatkowy pretekst dla obozu Tuska, aby pomieszać debatę o Unii z agresywnym "rozliczaniem PiS". Zrobiono tak w przypadku kampanii samorządowej. Tu będzie łatwiej, bo są symbole, czytelne cele do opowieści o "zamordystach i złodziejach". Tej formułki użył Sikorski w swoim exposé. Dopiero co oferował opozycji współpracę, po czym zrównał ją z reżymem Putina, w co wielu wyborców nowej koalicji wierzy zresztą i bez takich słów. Zarazem przywołane nazwiska mają jeszcze jedną funkcję. Chodzi o jak najwięcej postaci znanych, kojarzonych przez żelazny elektorat, wywołujących żywe emocje. KO też postawiła na takich ludzi, dlatego Sienkiewicz, Budka czy Kierwiński porzucają po kilku miesiącach swoje resorty. PiS będzie stosował tę regułę nawet bardziej radykalnie, bo to dla niego ostatni plebiscyt na długo. Walczy o symboliczne pierwsze miejsce, o wykazanie, że akurat w tematyce europejskiej Zjednoczona Prawica jest mocna - głosem sprzeciwu wobec kierunku, w jakim posuwa się Unia. Stąd pomysł, aby nawet na dalszych miejscach widać było znane nazwiska. Zobaczymy jutro, czy na przykład popularny na Lubelszczyźnie Przemysław Czarnek pojawi się za plecami byłego ministra Kamińskiego. Weterani od dawania świadectwa Naturalnie, poza tym wystartuje wielu weteranów. Szydło w Małopolsce, Brudziński w Zachodniopomorskiem, Adam Bielan na Mazowszu to politycy wciąż widoczni w kraju, pomimo wieloletniego europosłowania. Patryk Jaki to z kolei reprezentant Suwerennej Polski mogący się pochwalić gigantycznymi zasięgami w mediach społecznościowych, gdzie chwali się każdym swoim wystąpieniem, a ma ich dużo. Są oczywiście wyjątki od tej zasady. Małgorzata Gosiewska jako jedynka w Warszawie nie jest szczególnie znanym nazwiskiem. Trudno ją przedstawiać jako sztandar. Tu w grę wchodzi osobista wdzięczność prezesa. Z kolei jeśli Wojciech Kolarski, minister w kancelarii Andrzeja Dudy, dostanie miejsce na liście w Warmińsko-mazurskiem, oznaczać to będzie, że pomimo wzajemnej personalnej izolacji prezydent zachowuje jakieś wpływy w PiS. Dopiero co przepchnął całkiem sporą grupę swoich współpracowników na listy w wyborach parlamentarnych. Czy da się opisać tę reprezentację Zjednoczonej Prawicy jakimś wspólnym mianownikiem? Na pewno i przy poprzednich selekcjach, i przy tej jutrzejszej, widać zdecydowaną przewagę okoliczności krajowych nad ewentualną biegłością w tematyce europejskiej. Są oczywiście wyjątki. Anna Fotyga to obok Krasnodębskiego cicha bohaterka realnych prac w europarlamencie, z polskiej perspektywy niemal niewidoczna. Jednak po raz kolejny dostaje jedynkę. Wybitnym politykiem-ekspertem jest Jacek Saryusz-Wolski, wyłuskany kiedyś z PO, wysyłany na jedynkę do Wielkopolski (choć wolał Warszawę i według najnowszej wieści ostatecznie zrezygnował z kandydowania). Większość europosłów PiS wybiera jednak albo samo "dawanie świadectwa" - idealnym przykładem jest tu Jaki, albo wręcz zniknięcie w tłumie. Najwybitniejszy pisowski ekspert od spraw europejskich Konrad Szymański, niegdyś także europoseł, został wypchnięty z rządu Morawieckiego i dziś narzeka w prasowych artykułach na to, że Zjednoczona Prawica zbyt często odwracała się tyłem od Unii. Ma pewnie rację, wskazując na takie niepotrzebne awantury jak wieloletnie "reformowanie" przez pisowskie rządy sądownictwa, co skazywało polską prawicę na jałowe wojny z eurokratami. Chyba jednak Szymański nie docenia wagi obecnego sporu: o projekt przemiany Unii w na poły federalne państwo. To skazuje nie tylko polską prawicę na izolację. Ciężko się w takiej atmosferze poruszać w kuluarach, tkać kompromisy z unijnym mainstreamem. W takiej sytuacji Kaczyński egzaminuje swoich kandydatów raczej z pryncypialności w głoszeniu eurosceptycznych poglądów na polskim podwórku niż z biegłości w poruszaniu się w brukselskich zakamarkach. Może nawet uważać, że politycy nazbyt biegli i mający za wiele kontaktów zaczynają bardziej reprezentować Unię wobec polskiej prawicy niż prawicę wobec Unii. Tak właśnie myśli o Szymańskim. Zarazem to skazuje PiS na rolę bardziej oburzonego obserwatora niż gracza. Choć skądinąd europosłowie innych polskich ugrupowań, przecież euroentuzjaści, też są w znacznej większości wciąż statystami. Ciekawy jest przypadek wypchnięcia europosła Legutki. Miał znakomite kwalifikacje choćby językowe. Ale koledzy zarzucali mu wypalenie i pasywność. Miał się bardziej interesować swoimi książkami o greckiej filozofii niż politycznymi grami, choćby we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do której PiS należy. Zastąpił go wszędobylski europoseł Dominik Tarczyński. Umiał zrobić na Kaczyńskim wrażenie kogoś, kto nie tylko jest aktywny, ale przeciera PiS-owi nowe szlaki. Dał się już poznać jako zwolennik jak najszerszego współdziałania ze wszystkimi grupami eurosceptycznymi. Także z tymi, od których PiS pod miękkim przywództwem Legutki trzymał się z daleka ze względu na ich prorosyjskość (Marine Le Pen czy Liga Matteo Salviniego). Zdawać by się mogło, że to jest nowa linia PiS. Tyle że inni europosłowie tej formacji przekonują, iż wybór Tarczyńskiego (trzeci na liście w Małopolsce) to nie efekt nowego kursu Kaczyńskiego, a przypadku. Kilka innych osób odmówiło przed nim przyjęcia tej funkcji. Nadal nie wiemy więc, jaka będzie realna polityka PiS w nowym Parlamencie Europejskim. Raczej bardziej wojownicza niż w tym (ewentualna obecność Kurskiego zarzucającego Morawieckiemu uległość wobec Brukseli), ale wiele zależy od układu sił między głównymi frakcjami. Eurosceptyczny zwrot był już kilka razy wyczekiwany. I nie następował w kolejnych wyborach. Redukcja ad Putinum Można przewidzieć ton PiS w kampanii. Ze strony prawicy padną, bo już padają konkretne zarzuty wobec nowej koalicji: o akceptowanie Zielonego Ładu, paktu imigracyjnego czy innych wymiarów unijnej polityki do której wielu, a z sondaży sądząc większość, Polaków, nie jest przekonanych. KO odpowiada na razie komunikatami ezopowymi, niejednoznacznymi. Bo ciężko jej w tych kwestiach z Brukselą się zgadzać, ale ciężko też wypowiedzieć posłuszeństwo. Pojawiły się wręcz fantastyczne teorie, pisał o nich choćby kończący karierę europoseł Zdzisław Krasnodębski. Twierdził on, że sztab wyborczy KO szykuje generalną przebierankę. Za Zielony Ład czy otwarcie na imigrację obwiniany miałby być rząd Morawieckiego, czy w szerszym sensie PiS. Ślady tej linii można było odkryć w expose Sikorskiego. Z satysfakcją przypominał, że Zielony Ład co do ogólnej zasady był akceptowany w Radzie Europejskiej także przez rząd Morawieckiego. Trudniej mu było znaleźć podobny argument wobec paktu imigracyjnego. Ten temat więc w zasadzie pominął. Zarzucił jednak pisowskim rządom wpuszczanie do Polski zbyt wielu imigrantów. To wątek ciągnięty jeszcze od kampanii parlamentarnej. Taka nieoczekiwana zmiana miejsc to przewrotne posunięcie, ale nie da się go dokonać konsekwentnie, zresztą mogłoby ono wystraszyć część liberalnego elektoratu, który wszystko co oferuje Unia, łyka ze skwapliwością pelikana. Exposé Sikorskiego, także wystąpienia Tuska czy Sienkiewicza wskazują na to, że dominować będzie ton wojennej pobudki, opowieści o zagrożeniu ze strony Rosji. Odpowiedzią na groźbę apokalipsy będą ogólnikowe wezwania do europejskiej jedności, bez wnikania w te elementy polityki Unii, które są szczególnie kłopotliwe. Na pewno za to pojawi się jeszcze jeden wątek. Sikorski wyśmiał Mateusza Morawieckiego za wyprawę do Budapesztu na kolejną konferencje eurosceptycznej prawicy. Nazwał zgromadzone tam środowiska "proputinowskimi nacjonalistami". Były premier odpowiedział wypominaniem Tuskowi i Sikorskiemu resetu z Rosją po 2007 roku. To wzajemne redukowanie przeciwnika ad Putinum będzie trwało przez całą kampanię. Na miejscu Kaczyńskiego zastanowiłbym się jednak, czy w obliczu rosnącego rosyjskiego zagrożenia każdy alians z eurosceptykami z Węgier albo z Europy zachodniej jest opłacalny, czytelny, a co więcej godziwy. To oczywiście kwadratura koła. Partie zachodniego mainstreamu używają tej wojny jako argumentu na rzecz scentralizowania UE. Pogodzenie obrony polskiej suwerenności z zabezpieczaniem Europy przed Rosją wymaga finezji artysty. Czy taka finezja będzie cechować polską prawicę wysyłaną do Brukseli? Piotr Zaremba