Że nie sposób jest prowadzić ogólnopolskiej kampanii samorządowej, mówiąc o sprawach lokalnych, to oczywista oczywistość. Tyle że ta kampania traktowana jest jako dalszy ciąg starcia wyborczego z 15 października, stąd jej większa niż zwykle gwałtowność. Donald Tusk z jednej strony powtarzał na każdym wiecu zapowiedź rozliczania polityków PiS (przecież nie na szczeblu samorządów), z drugiej na sam koniec rzucił zapowiedź sypnięcia pieniędzy z budżetu państwa na "babciowe", co miało zniwelować wrażenie niewywiązania się z niemal wszystkich 100 konkretów na 100 dni. Politycy PiS, powtarzając, że "są na tak", próbowali przypominać o niespełnionych obietnicach nowej koalicji i punktować ją w takich kwestiach jak Centralny Port Komunikacyjny. Piszę: próbowali, bo niełatwo było zachować konstruktywny ton w obliczu czystek, rewizji i aresztowań ludzi prawicy. Także wysiłek mniejszych podmiotów koalicji dotyczył szczebla centralnego. Lewica awanturowała się o aborcję. Trzecia Droga - o wysokość składki zdrowotnej. Stawka dla prawicy, stawka dla Tuska Na ile wyborcy mieli świadomość, że w tych wyborach się o tym w ogóle nie decyduje? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że mamy trzy szczeble samorządów o pokomplikowanych uprawnieniach i zadaniach. Czy kontekst regionalny albo lokalny miał jakieś znaczenie? Może o tyle, że Zjednoczona Prawica uchodziła zawsze za skuteczniejszą na szczeblu centralnym i bardziej nim zainteresowaną. Odwołał się do tego prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, wypominając partii Kaczyńskiego pod koniec kampanii decyzje centralizacyjne, odbierające uprawnienia samorządom. Ale tak naprawdę było takich zmian niewiele. Jak na formację "antysamorządową" w roku 2018 PiS poradził sobie całkiem dobrze, "biorąc" 8 spośród 16 sejmików wojewódzkich, a więc połowę. Było to o tyle trudne, że pomijając koalicję z Bezpartyjnymi Samorządowcami na Dolnym Śląsku, ludzie Kaczyńskiego nie mogli liczyć na sojusze z nikim, podczas gdy partie opozycji wchodziły ze sobą w antypisowskie alianse. Teraz utrata większości tych sejmików będzie oznaczała kolejne osłabienie Zjednoczonej Prawicy. Powiększy to wrażenie wypychania jej zewsząd, co gorsza, będzie oznaczało utratę konkretnych pieniędzy i wpływów. W tym sensie mamy do czynienia z klasycznym ogólnopolskim referendum. Na ile wszyscy wyborcy zaakceptowali tę logikę? U samego końca kampanii pojawiły się sondaże dające - właśnie w wyborach do sejmików - nadspodziewanie duże poparcie Bezpartyjnym Samorządowcom, którzy w sejmowych rozgrywkach nie uczestniczą. Czy jednak to się spełni we właściwych wyborach? Wcale nie jestem tego pewien. Inny wymiar tych wyborów jako referendum opisał podczas jednego z wieców Roman Giertych. Koalicja, a wcześniej Platforma Obywatelska, wciąż ma kompleks drugiego miejsca - po Prawie i Sprawiedliwości. Ono zupełnie wystarczy aby sprawować władzę, ale blok Tuska robi wszystko aby przełamać tę "klątwę". W paru sondażach to się udało, ale w większości jeszcze nie. Ta gra na siebie to równocześnie okazja do pewnego zdominowania koalicjantów. Możliwe, że Tusk odtrącił Lewicę jako sojusznika po to, aby jej wykazać słabnącą pozycję. Z kolei zaostrzył ton wobec Trzeciej Drogi, aby ją sprowadzić do roli słabnącej przystawki. Skoro głównym tematem jest wciąż pogoń za pisowskim króliczkiem, przyduszenie partnerów jest realne. Czy tylko partnerów? Wśród ludzi Koalicji Obywatelskiej krąży spiskowa teoria: Tusk nie chciał przytulić do piersi Lewicy nie tylko po to, aby jej wykazać słabość w skali kraju. Także dlatego, aby w Warszawie wykreować dodatkowego konkurenta (właściwie konkurentkę) Rafałowi Trzaskowskiemu. Jeśli dotychczasowy prezydent nie weźmie stolicy w pierwszej turze, jego pozycja osłabnie. Możliwe, że nie będzie oczywistym kandydatem na prezydenta Polski. Jestem sceptyczny wobec tych spekulacji. Tusk nie mógł przewidzieć takiego właśnie układu sił, w sumie trochę przypadkowego. Na dokładkę mógłby chcieć podcinać skrzydła Trzaskowskiemu tylko przy założeniu, że sam zamierza startować w wyborach prezydenckich w przyszłym roku. To zaś wciąż nie jest oczywiste. Ale ta atmosfera wzajemnej podejrzliwości przypomina, że żaden układ personalny nie jest dany raz na zawsze. Kto zmobilizowany, kto przeciwnie? Skoro to przede wszystkim referendum, warto spojrzeć na polską scenę polityczną z lotu ptaka. Wyniki z 15 października wynikły z kompilacji kilku okoliczności. Wielkiej mobilizacji mieszczuchów, z różnych przyczyn odrzucających politykę i wizerunek rządzącego PiS. I mniejszej mobilizacji prowincji i wsi. Trzecia Droga pomogła tam PiS osłabić, a na pewno tamtejsi wyborcy nie czuli się zobowiązani do mechanicznej lojalności wobec Kaczyńskiego. Wyszło co wyszło. Można powiedzieć w wielkim uproszczeniu, że miasta wygrały z wsią. Czy to jest do powtórzenia? Na zdrowy rozum PiS powinien dostać nowe szanse. Czy młodzi, a szerzej wielkomiejscy wyborcy znowu się tak zmobilizują? Są do tego zachęcani apokaliptyczną agitacją Tuska, ale mogliby stracić czujność i darować sobie aż tak masowy pęd do urn. Z kolei czy prowincja nie powinna powrócić pod skrzydła prawicy? Przynajmniej rolnicy, a jest ich wciąż więcej niż w innych krajach Unii, mają powody, aby do Tuska mieć zasadnicze pretensje, a nawet go znienawidzić. A jednak na razie sondaże nie zapowiadają generalnych przesunięć w stosunku do wyborów 15 października. Powtórzmy: są takie, które dają Koalicji Obywatelskiej w wyborach do sejmików pierwsze miejsce w skali kraju. Z czego to wynika? Z mechanicznego uznania dla zwycięzców, o którym piszą socjologowie? Trwalszej niż można by sądzić pretensji lub pogardy dla poprzedniej władzy? Paradoksalnej skuteczności polityki represji? Wszak są wyborcy, którzy nie zagłosują na "loserów" (zbyt mocno przegranych). Pytanie o interes mieszczuchów Na koniec jeszcze jedna uwaga. Miasta pozostają bastionem nastrojów liberalnych i poprawnościowych. Sztuczka w Warszawie z kandydatem PiS odwołującym się do ewentualnego niezadowolenia klasy średniej z dość nieporadnych w sensie organizacyjnych rządów Trzaskowskiego, chyba nie wypaliła. Pewnie i dlatego, że Tobiasz Bocheński jest za mało znany. Nie da się wykreować kandydata w kilka tygodni i dotrzeć z jego przekazem do szerokiej publiki. Uwaga, że w stolicy Platforma mogłaby zgłosić nawet goryla, a on by wygrał, pozostaje aktualna. Skądinąd Trzaskowski, nawet jeśli kiepsko administruje, jest estetyczny, elokwentny, w sam raz na potrzeby ludzi, którzy aspirują do klasy średniej, nawet jeśli nią nie są. Bocheński próbował zainteresować tych indywidualistów choćby mieliznami polityki ekologicznej obecnego prezydenta. Czy wielkomiejski elektorat uznał, że uprzykrzanie mu życia niewpuszczaniem samochodów to coś nieuchronnego? Czy po prostu się nad tym nie zastanawia? Ciekawy temat do badań. Ja zaś się zastanawiam, co będzie, kiedy za kilka lat ci sami ludzie dowiedzą się, że są skazani na gigantyczne wydatki, choćby z tytułu dyrektywy mieszkaniowej, a więc z woli Unii. Czy zacisną zęby i zabiorą się za kosztowne remonty? I nadal dochowają wierności formacjom występującym w Polsce jako wykonawcy woli Brukseli? To jakaś szansa dla prawicy, aby wróciła do miast, gdzie od czasów Lecha Kaczyńskiego, prezydenta Warszawy w latach 2002-2005, raczej nie udawało się jej rządzić. Ale czy te środowiska skorzystają z szansy? Piotr Zaremba Przeczytaj również nasz raport specjalny: Wybory samorządowe 2024.