Wujek Sam zawsze drapieżny? - pytamy na marginesie ruchów Trumpa. Czy zawsze w tym samym stopniu?
"Ameryka była zawsze cyniczna", mówią i obrońcy polityki Donalda Trumpa z prawicy i niektórzy jego krytycy. Ci pierwsi próbują nas przekonać, że jego posunięcia to nic niezwykłego. Ci drudzy przestrzegają przed wiązaniem się z Ameryką. Ile w tym prawdy?

Kiedy Łukasz Adamski napisał w "Rzeczpospolitej", że Donald Trump dokonuje resetu w relacjach z Rosją, a prawica udaje, że tego nie widzi, rzesza proPiS-owskich internautów wyklinała go lub wyśmiewała. Zaraz potem generał Keith Kellogg, doradca i wysłannik Trumpa, nazwał to, co robi ta administracja, "zresetowaniem relacji z Rosją" i próbą wydobycia jej z izolacji.
Przynajmniej część zwolenników PiS cofnęła się do kolejnych okopów. - Jak demokrata Barack Obama robił na początku swoich rządów reset z Putinowską Rosją, nie protestowaliście - kłują rodzimych i nie tylko rodzimych liberałów i lewicowców. I to prawda. Podobnie zresztą wcześniej, też na początku swoich rządów, robił to republikanin George Bush junior. Wszakże nie był to reset z agresorem w pełnoskalowej, w oczywisty sposób zaborczej wojnie. Ponadto wtedy nasza "niepodległościowa" prawica była krytyczna wobec takiego kursu. Teraz gotowa jest wszystko usprawiedliwić, bo robi to "nasz Trump".
Tłumaczenie "naszego Trumpa"
Ja nawet jestem gotów częściowo zrozumieć te wygibasy. Trump naprawdę w innych sferach tej prawicy pomaga, choćby przez rozmontowanie globalnej pomocy amerykańskiego podatnika dla środowisk progresywnych. Można by zresztą uznać od biedy takie rozumowanie: skoro Ukrainie nie da się pomóc, zatrzymajmy Trumpowską Amerykę przynajmniej przy zamiarze obrony wschodniej flanki NATO. Przypomina to obłapianie amerykańskiego wujka za nogi - z wiarą, że wystarczy być miłym, jak prezydent Duda, a da się przekonać. Ale może ta strategia i ma jakiś sens?
Może ma, a może nie ma, nikt w Polsce nie zna przecież zamiarów Trumpa. Możliwe, że on sam ich nie zna, improwizuje. Z pewnością daje to prawicy temat do wojny z obecną koalicją rządzącą i z unijnym mainstreamem, oskarżanymi przez Jarosława Kaczyńskiego o "antyamerykańską rebelię". Zarzut jest absurdalny. Trump nie ukrywa zamiaru przynajmniej częściowego zdjęcia z siebie odpowiedzialności za Europę, więc jak bronić na siłę amerykańskiej obecności na naszym kontynencie, podobno zagrożonej przez Berlin i Paryż?
Z kolei na rzecz tego hasła pracuje indolencja Unii Europejskiej i poszczególnych europejskich państw, bilans ich błędów. Jeśli liberalno-lewicowe elity wezmą się nawet, z aplauzem Donalda Tuska, za tak zwaną remilitaryzację Europy, zajmie to wiele lat. Nie wydaje się, aby Putin miał zamiar czekać. Na razie wszystkie te inicjatywy to przede wszystkim słowa. I pretekst do centralizowania UE.
I stawka na Trumpa, i na "europejską solidarność", prezentują się wątle. Trzeba od razu zastrzec, że powtarzana przez oburzonych komentatorów formułka o opuszczaniu przez Trumpa "sojusznika" nie jest literalnie prawdziwa. USA nie łączy z Kijowem żaden traktat. Memorandum Bukaresztańskie z roku 1994, kiedy to Ukraina oddawała broń jądrową, to jedynie deklaracja, że USA, Wielka Brytania i Rosja jej nie zaatakują. Kreml złamał dane wtedy słowo. Ale ani na Waszyngton, ani na Londyn nie nakładało to jakichkolwiek zobowiązań.
Masowe wsparcie wojskowe dla Ukrainy w czasach Joego Bidena było przyjęciem określonej polityki, od której Ameryka ma prawo odstąpić. A zarazem przerwanie dostaw zatwierdzonych przecież za Bidena przez Kongres, z udziałem republikanów (polska prawica wierzyła, że za sprawą Andrzeja Dudy), jest krokiem skrajnie brutalnym, nawet jako spełnienie pokojowych obietnic. Ma niby przymusić Ukrainę do zgody na pokój na niekorzystnych warunkach, ale przecież umożliwia Rosji zadanie słabszemu przeciwnikowi bolesnych ran, kiedy wojna wciąż się toczy. Przy czym nie jest pewne, czy Putin zechce jakiegokolwiek porozumienia. Trump wspiera w ten sposób zaborczą politykę Kremla, to oczywiste. Czy w tej sytuacji autentyczni, NATO-wscy sojusznicy Waszyngtonu mają stuprocentowe gwarancje jego pomocy?
Wbrew tezom wyznawców cynizmu, opinia publiczna USA ulegała nieraz odruchom uzasadnianym moralnie. Jeśli dziś modne stało się tam coś innego, wynikło to z ogromnych kosztów wspierania Ukrainy oraz braku klarownego scenariusza na inne zakończenie wojny. Opuszczenie Ukrainy to tylko część pomysłu na pozwalnianie się z rozmaitych zobowiązań pozostałych po zimnej wojnie, łącznie z traktowaniem serio NATO. Może to i zrozumiałe, ale nie widzę powodu, aby Polacy mieli się z takiego kierunkowego wyboru Amerykanów cieszyć. A organizuje się zbiorowe wiwaty i chóralne śpiewy. Albo się "nie zauważa".
Można, jak bliski PiS znawca spraw międzynarodowych prof. Przemysław Żurawski-Grajewski, łudzić się, że za kilka miesięcy Waszyngton się przekona, że układy z Putinem prowadzą donikąd. Osobiście nie znam dowodu ani na poparcie, ani na odrzucenie tej tezy. Ale polska prawica wybrała dziś najgorzej, wręcz autoryzując filozofię światowej wolnej amerykanki, w której słabsi są pożerani przez silniejszych. Dla Polaków to reguła wybitnie zdradliwa.
Przy okazji w tychże social mediach powtarzana jest, i przez zwolenników i przez przeciwników basowania Trumpowi, teza, że przecież to nic nowego. Stany Zjednoczone zawsze były brutalne i egoistyczne. Trochę to prawda, a trochę uogólnienie, które znowu ma coś usprawiedliwić.
Trump jest jednak na tle swoich poprzedników postacią wyjątkową. Żaden z prezydentów USA, przynajmniej z ostatnich 100 lat, nie wpadł na pomysł straszenia Kanady czy Grenlandii. Żaden z wiceprezydentów nie obrażał jak J.D. Vance, i to gołosłownie, najwierniejszego sojusznika, czyli Wielkiej Brytanii. No i żadna z administracji nie przedstawiała jawnego agresora jako ofiarę - nie pamiętam takiej sytuacji.
Idealizm kontra cynizm
Kiedy czytam wywody wykształconych i ideowych, polskich komentatorów, którzy cieszą się, że prezydenta Zełenskiego przyciśnięto, więc będzie musiał "pójść do Canossy", przypominają mi się drwiny amerykańskich dziennikarzy z Polaków w kwietniu 1943 roku, kiedy polski rząd emigracyjny Władysława Sikorskiego zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z wnioskiem o zbadanie katyńskich grobów. To nie było wcale typowe dla tamtej prasy. W roku 1939 odczytywała ona motywy Polaków sprzeciwiających się Hitlerowi wręcz lepiej niż prasa francuska czy angielska. Tę kampanię po prostu animował prezydent Franklin Delano Roosevelt owładnięty ideą ugłaskiwania Stalina, podzielaną przez większość Amerykanów. Polska prawica skądinąd do dziś to postępowanie piętnuje.
Skąd tyle cynizmu, paradoksalnie sąsiadującego z idealizmem? To Roosevelt przełamywał stopniowo izolacjonistyczne podejście opinii publicznej, organizując od jesieni 1939 roku pomoc dla Francji i Anglii w drugiej wojnie światowej. A zarazem wierzył w sens permanentnego sojuszu ze Stalinem. Była to po części konsekwencja doktryny prowadzenia wojny. Rosja była potrzebna, aby oszczędzić krew amerykańskich żołnierzy.
Ale wynikała ona też z Rooseveltowskiej wizji świata. Zabiegał on o powołanie Organizacji Narodów Zjednoczonych czyli gwarancję światowych reguł - inaczej niż po pierwszej wojnie światowej, kiedy Senat USA odrzucił wejście do Ligi Narodów. A zarazem wierzył w "koncert mocarstw". Anglii i Sowietom proponował system "czterech policjantów" mających pilnować światowego pokoju (czwartym miały być Chiny), a tak naprawdę narzucać swą wolę słabszym. To się akurat nie ziściło, choć reliktem tamtej idei była Rada Bezpieczeństwa ONZ, z prawem weta dla mocarstw.
Obrońcy Roosevelta twierdzą, że przecież nie oddał Stalinowi wschodniej Europy, tylko nie mógł powstrzymać jego armii, z którą współdziałał przeciw Hitlerowi. Konferencja w Jałcie na początku 1945 roku miała być próbą związania go regułami. Z drugiej strony Stalin wyraźnie zabiegał o jakąś formę ratyfikacji swoich nabytków. Zawsze je dostawał, kaleki, zmęczony Roosevelt nie stawiał nigdy oporu, nie próbował też targować się z Rosją, choćby rozmiarami dostaw dla sojusznika. Kiedy zmarł, Stalin miał powiedzieć, że gdyby ten amerykański prezydent żył nadal, Sowieci opanowaliby Europę zachodnią. Jego następca Harry Truman był asertywny, gotów w różnych konfliktach z Rosją działać nawet na krawędzi wojny.
Roosevelt był liberalnym demokratą realizującym hojną politykę opiekuńczą. Trump jest stosunkowo świeżym republikaninem i konserwatystą, ostatnio szermującym wręcz libertariańskimi hasłami. Obu łączy zamiar dzielenia światowych wpływów z dyktatorami. Oczywiście Roosevelt unikał mówienia o tym, przeciwnie, ogłaszał się opiekunem słabszych. Trump ogłasza to otwarcie, jako pierwszy w takiej skali.
Wraz z Trumanem przyszła zimna wojna, a ona wymagała języka nie brutalnych interesów, a wolności. Równocześnie Amerykanie dopiero podczas drugiej wojny światowej poczuli się mocarstwem. Już w lutym 1941 roku, jeszcze przed wejściem USA do wojny, Henry Luce, republikański magnat prasowy, ale sojusznik Roosevelta w idei powstrzymywania Hitlera, napisał artykuł "Amerykański wiek". Proponował w nim zdominowanie świata przez Amerykę, także w wymiarze cywilizacyjnym. Zarazem zalecał pokojowe metody w kontraście do totalitaryzmów, m.in. potężną pomoc gospodarczą dla świata. I wierzył, że to amerykańska wolność będzie magnesem.
Wuj Sam miewał wcześniej węża w kieszeni. Ale już podczas wojny pomagał różnym narodom, między innymi za pośrednictwem organizacji UNRRA. Po wojnie umorzył, inaczej niż po pierwszej wojnie, większość długów swoim wojennym sojusznikom, w tym Anglii, której potrzebował, aby wspólnie powstrzymywać komunizm. W roku 1947 Truman wycisnął na Kongresie wojskową pomoc dla Grecji i Turcji, jako krajów zagrożonych przez komunizm. Zaraz potem uchwalono gigantyczną pomoc dla Europy pod postacią Planu Marshalla. Oczywiście ważny był tu kontekst coraz mocniejszej rywalizacji ze Stalinem, więc mocarstwowego interesu. Ale Amerykanie wierzyli zarazem, wbrew głosom izolacjonistów, że pomagają dźwignąć wyniszczoną wojną Europę, że spełniają w ten sposób humanitarną misję. To był czas realnego amerykańskiego idealizmu.
Potem bywało różnie. Czytam głosy poważnych blogerów, że republikański następca Trumana generał Dwight Eisenhower zdradził Koreę Południową nie pozwalając jej prezydentowi wyzwolić od komunizmu Korei Północnej. Ale przecież ta historia nie wyglądała tak, jak postępowanie Trumpa wobec Ukrainy. Jeszcze w styczniu 1950 sekretarz stanu Trumana uznawał Koreę za nieistotną dla bezpieczeństwa USA. Ale kiedy pół roku później komuniści z północy najechali kapitalistyczne południe, Truman zaangażował się w kilkuletnią krwawą wojnę w jego obronie - pod sztandarem ONZ. Amerykanie czuli się odpowiedzialni za państwo wykreowane przez nich po japońskich rządach, z drugiej strony republikanie zarzucali demokratom, że dopuścili wcześniej do przejęcia przez komunistów Chin, ci więc musieli się wykazać stanowczością. I jak można mówić o zdradzie, skoro po podpisaniu rozejmu, granicy obu Korei do dziś pilnują wojska amerykańskie?
Zdradą było już prędzej dopuszczenie w listopadzie 1956 roku do krwawego stłumienia przez ZSRS powstanie węgierskiego. Przecież Eisenhower dochodził do władzy pod hasłem "wyzwolenia" Europy środkowej i wschodniej w miejsce Trumanowego "powstrzymywania komunizmu". Tyle że Ameryka nigdy nie była wszechmocna, a światową równowagę wymuszały potencjały jądrowe obu stron. Zarazem za tegoż Eisenhowera obalono w roku 1954 lewicowy rząd Gwatemali, wracając do porzuconych od kilkudziesięciu lat interwencji w Ameryce Łacińskiej. Uzasadniano ten ruch powstrzymywaniem komunizmu. Był to często pretekst.
Ponad czterdziestoletnia "zimna wojna" rodziła najróżniejsze dylematy. Nie wiadomo, co było gorsze. Czy podtrzymywanie przez kolejne administracje próchniejących dyktatur w Wietnamie Południowym (a także Laosie i Kambodży)? Czy porzucenie przez Richarda Nixona swoich protegowanych - jednak dopiero po wieloletniej krwawej wojnie w dżunglach. A czy w roku 1972 tenże Nixon z Henrym Kisingerem, pozyskując komunistyczne Chiny Mao Zedonga zdradził swoich odwiecznych sojuszników z Tajwanu? Czy dokonał mistrzowskiego ruchu osłabiającego światowe aspiracje ZSRS? Manewry Trumpa wobec Putina mają być "odwróconym Kisingerem". Z tym że Amerykanie nie dopuścili jednak do zajęcia Tajwanu przez czerwonych, a jedynie do usunięcia ich delegacji z ONZ.
Republikanin Ronald Reagan (rządzący w latach 1981-1989), do którego porównuje się Trump, osłaniał czasem frazeologią antykomunistyczną brudne interwencje i interesy w różnych częściach świata. Ale polityką zmasowanych zbrojeń osłabiał Sowietów, prowadząc do demontażu ich systemu pod koniec lat 80. Jeśli wchodził z nimi w układy, to z pozycji siły. Można twierdzić, że wolnościowa retoryka tamtych ekip była osłoną dla walki o światową dominację. A jednak bankructwo "imperium zła" poszerzyło, a nie zawęziło przestrzeń realnej wolności na świecie.
Czy Reagan broniłby dziś Ukrainy "do końca"? Tak twierdził Donald Tusk podczas sporów wokół pomocy dla niej w amerykańskim Kongresie. Nie da się tego udowodnić, choć wielu polityków starej daty traktowało Rosję jako oczywistego następcę "imperium zła", więc za zagrożenie dla "pax americana", choćby republikański senator John McCain. To on zarzucał Trumpowi amoralne flirty z Putinem. Podobnie myślał demokrata Biden, wtedy polska prawica chwaliła go jako człowieka ukształtowanego w czasie zimnej wojny. Trump, bliski im pokoleniowo, rozumuje jak brutalny biznesmen, spec od przejmowania zbankrutowanych firm. Ale nie była to w USA opcja jedyna. Tyle że ten prezydent narzucił dziś swoją wizję kompletnego egoizmu republikanom.
Hołd składany cnocie
Po roku 1989 USA wciąż się wahały, ale często wracały do roli światowego policjanta. Czy najazd na Irak w roku 2003, z powodu rzekomej produkcji broni chemicznej na jego terenach, był uzasadnioną próbą poszerzenia przestrzeni wolności, czy skazaną na fiasko awanturą, związaną na dodatek z naftowym biznesem? A czy większym błędem było wieloletnie wojskowe zaangażowanie w Afganistanie, czy pośpieszne porzucenie tego kraju tuż przed rosyjską inwazję na Ukrainę?
Tzw. neokonserwatyści, nota bene dawni liberałowie, głosili zamiar upodobnienia całego świata do Stanów Zjednoczonych. Ile było w tym wiary realnej, a ile fikcji? Mieli przeciw sobie skądinąd izolacjonistów tak z prawicy, jak i z lewicy. Zarazem nawet jeśli wolnościowa retoryka w świecie już nie dwubiegunowym, pobrzmiewała nieraz obłudą, to hipokryzja bywa hołdem złożonym cnocie. I nie o sam hołd tu chodzi, a o liczenie się przynajmniej czasami z prawem międzynarodowym i z regułami przyzwoitości.
Trump zdaje się takie ograniczenia odrzucać z zasady. Zarazem nie mając choćby namiastki stałej idei (jaką było "powstrzymywanie komunizmu", a potem "uczynienie świata bezpiecznym dla demokracji), skazuje nas na nieprzewidywalność i chaos. Bo samo pojęcie "interesu" jest trochę niewymierne. Czy nieosiągalne moim zdaniem odciąganie Rosji od Chin, plus perspektywa handlowania z Putinem, warta jest trwałego wystawienia na ryzyko Europy, może nie tylko wschodniej? Chyba on sam tego nie wie. Nie ma w tym całościowego planu. Nie sposób przewidzieć, co jest w tym przypadku lepsze dla praktycznego interesu samej Ameryki.
Amerykanie tak wybrali, niech ponoszą ryzyka wraz z Trumpem. Czy jednak Jarosław Kaczyński z Mateuszem Morawieckim są pewni, że wspieranie tych trendów to najlepsza oferta dla mającej i tak rozliczne kłopoty Polski? Dodałbym jeszcze jako zagrożenie cła protekcyjne, skądinąd wymierzone nie tylko w Europę. Po roku 1929 wielu ekonomistów, choć wciąż toczą się o to spory, uważali, że podobne cła nakładane przez izolacjonistycznych republikanów zaowocowały wielkim światowym kryzysem. Który, inaczej niż poprzednie, nie mógł się potem skończyć przez lata.
PiS o cłach nic nie mówi, za to postępowania wobec Ukrainy broni coraz bardziej fanatycznie. Nie chodzi o to, aby Trumpa obrażać i zwalczać. Tego nie robi nawet obecna koalicja, choć jej liderzy próbowali tego wcześniej. Ale Polska powinna grać na kilku fortepianach. No i jeśli Trump poniesie porażkę w szukaniu dealu z Putinem, pociągnie polską prawicę w dół. A jeśli naprawdę wejdzie z Kremlem w widowiskową symbiozę związaną ze "sprzedawaniem" kogokolwiek, dla wizerunku Kaczyńskiego może się to okazać bardziej zabójcze niż dla samego amerykańskiego prezydenta.
Piotr Zaremba
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!