Wokół "rządu technicznego" - zaloty i kwasy
Czy pomysł na rząd techniczny to kolejne kuszenie PSL przez Jarosława Kaczyńskiego? Tyle, że przy okazji relacje z PiS z Konfederacją wracają do dawnego, mocno kwaśnego stanu. Ciekawe jak w tym wszystkim odnajdzie się Karol Nawrocki?

Roman Giertych, wstępując do Platformy Obywatelskiej, ogłasza, że wybory zostały zniekształcone przez nadużycia. Zgłasza to do prokuratury. Narzędziem deformacji miała być "nielegalna" apka posła Dariusza Mateckiego z PiS, pozwalająca podobno wykrywać nadużycia polegające na wielokrotnym głosowaniu. Pojawiają się też inne wypowiedzi o wątpliwych rezultatach w kilku komisjach. Czyżbyśmy za wcześnie uznali, że wynik na podstawie którego Karol Nawrocki ma objąć prezydenturę, jest uznawany przez wszystkich?
Przecież nawet Donald Tusk, który gdy wygłaszał orędzie, Janowi Rokicie skojarzył się z "rannym drapieżnikiem", wydawał się pogodzony z wynikiem. To się już wkrótce okaże. Na razie przyjmijmy dla własnej wygody, że wiemy, kto będzie nowym prezydentem, a kto nim nie zostanie.
Z kim rząd techniczny?
Odpowiedzią prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego na pomysł Tuska, aby przegłosować wotum zaufania dla jego rządu, czyli przywrócić dyscyplinę w koalicji, jest idea "rządu technicznego". Miałaby ona sens tylko wtedy, gdyby choć jedna z partii obecnej koalicji przestała popierać ekipę obecnego premiera. Odczytano ją jako ofertę skierowaną do PSL. Ponownie jak zaraz po wyborach w październiku 2023 roku Władysław Kosiniak-Kamysz miał dostać ofertę objęcia funkcji premiera. Choć ludowcy zaprzeczają samemu temu faktowi. Propozycji miało w ogóle nie być.
Skądinąd gdyby była, to z pogwałceniem logiki. Przecież skoro ten nowy rząd miałby być techniczny i pozapartyjny, złożony z "fachowców", lider jednej z partii nie powinien nim kierować. Zarazem, jeśli to prawda, zdumiewać musi upór Kaczyńskiego w wierze w obrotowość PSL-u.
To jeden z najtrwalszych mitów. PSL wsparło prawicowy rząd jeden jedyny raz - na początku 1992 roku, głosując za powołaniem ekipy Jana Olszewskiego. W niespełna pół roku później uczestniczyło w jego obaleniu, nagrodą za to było krótkotrwałe premierostwo dla ówczesnego prezesa ludowców Waldemara Pawlaka. Potem został on premierem raz jeszcze - w rządzie z SLD.
Dawny peerelowski ZSL był naturalnym, choć nie zawsze najwygodniejszym partnerem dla postkomunistów, a potem dla Platformy Obywatelskiej. Owszem podczas rządów AWS i Unii Wolności ludowcy wsparli powstanie IPN. Ale dalej iść nigdy nie chcieli. Jarosław Kaczyński proponował Waldemarowi Pawlakowi koalicję w roku 2006 - stronnictwo miało podmienić w rządzie Samoobronę Andrzeja Leppera. Ofertę odrzucono. Wspólne ośmioletnie rządy z Donaldem Tuskiem (2007-2015) były całkiem naturalne dla różnych generacji ludowców: od Pawlaka po Kosiniaka-Kamysza, notabene syna ZSL-owskiego ministra zdrowia w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
W roku 2023 kuszenie ludowców trwało dość długo. Po to aby zyskać czas na nie, stworzono fikcję kolejnego rządu Mateusza Morawieckiego, który po dwóch miesiącach nie dostał votum zaufania. Kosiniak otrzymał ofertę premierostwa, ale ani przez moment nie potraktował tego poważnie. Z jednej strony pewną rolę grało dawne złe traktowanie PSL zwłaszcza u początków rządów Zjednoczonej Prawicy. Jego przedstawiciela nie wpuszczono w roku 2015 do prezydium Sejmu, a drugorzędne posłanki PiS napawały się wizją zniszczenia tej partii, wtedy najbardziej znaczącej konkurencji Kaczyńskiego na wsi.
Jednak trudno też nie odnieść wrażenia, że dla młodego Kosiniaka i jego kolegów priorytetem było znalezienie się po stronie uważanej za nowoczesną, proeuropejską i poprawną politycznie. Do tego dochodziła wyraźna fascynacja samym przywództwem Tuska. Więc w roku 2023 nawet jeśli ktoś w PSL miał pokusę zrobienia Koalicji Obywatelskiej kawału, to na pewno nie sam szef. Dziś, choć ludowcy w koalicji 15 października kilka razy się wychylili, nadal chcą być po poprawnej stronie, bliżej salonów.
Nic nie świadczy o tym mocniej jak nieoczekiwane poparcie Kosiniaka już w wieczór wyborczy po pierwszej turze dla Rafała Trzaskowskiego. Popierałem jego wcześniejsze odruchy państwowca, choćby konsekwentną współpracę z prawicowym prezydentem Andrzejem Dudą z pozycji szefa MON. To jednak mnie zaskoczyło. Nie było nawet żadnych rytualnych targów, była nadgorliwość. Prezes PSL zachował się dokładnie tak samo jak podobny we wszystkim do KO, dopiero co pokonany, marszałek Szymon Hołownia.
Dlaczego więc Kaczyński wciąż się łudzi? Możliwe, że po prostu uważa to za dodatkową polisę ubezpieczeniową na nie dające się przewidzieć nowe czasy? Może wierzy w wymianę kierownictwa PSL, które staje po raz kolejny wobec widma marginalizacji, a na wsi jest słabsze nawet od KO? Może wydaje mu się, że kropla drąży skałę? A może to metoda na straszenie Tuska, żeby permanentnie nie ufał koalicjantom? - Prezes wierzy, że w miarę erozji tej koalicji, niemożliwe może stać się możliwym - objaśnia ważny polityk PiS.
Skądinąd, jeśli wziąć pod uwagę obecne partyjne sondaże, bardziej prawdopodobne jest zatonięcie Trzeciej Drogi pod progiem wyborczym. Problemem po wyborach w roku 2027 będzie raczej ułożenie się PiS z Konfederacją, aby stworzyć koalicję eurorealistyczną i antypoprawnościową - przeciw zwolennikom silnej scentralizowanej Unii. Obu tym formacjom wystarczyłoby głosów do zbudowania rządu - rozumując dzisiejszymi realiami. A jeśli ktoś by tę pewność zaburzył, to chyba mniej PSL, bardziej domniemana formacja Grzegorza Brauna.
Obrażona Konfederacja, obrażony Kaczyński
Skądinąd samo hasło rządu technicznego może być uznane za tylko przypomnienie, tysięczne z kolei, że formacja Tuska do rządzenia się nie nadaje i powinna odejść. Patrząc na nieruchawość całej koalicji, brzmi to nawet przekonująco. Tyle że przy okazji przypomniano nam też o czymś innym.
Ponieważ ofertę skierowano do wszystkich partii poza KO, więc także i do opozycyjnej Konfederacji. I tu zabawne qui pro quo. Sławomir Mentzen najpierw zareagował pozytywnie i nawet zaprosił Kaczyńskiego na rozmowy. Chwilę później zmienił zdanie i na konferencji prasowej wizję nowej większości za rządem technicznym nazwał pogardliwie "bajką". Wróciły więc stare czasy, kiedy przynajmniej część polityków Konfederacji szpile wbijane konkurentowi na prawicy uważała za ważniejsze od wojny z obecnie rządzącą centrolewicą.
Można to łatwo wytłumaczyć. Dla wielu konfederatów, w tym zwłaszcza dla samego Mentzena, konieczność poparcia kandydata PiS była poświęceniem. W zasadzie to zrobili, choć czasem przy pomocy pokrętnych deklaracji. Obowiązywało przez parę dni hasło "Każdy, byle nie Trzaskowski", skądinąd szczere, bo tak zwane domknięcie układu było dla Konfy gigantycznym ryzykiem. Bez opozycyjnego prezydenta Tusk z Trzaskowskim zabraliby się za nękanie całej prawicy przy pomocy choćby ustawy o mowie nienawiści. Zarazem otworzyliby Polskę na ściślejszą integrację z Unią, na wpuszczanie nielegalnych imigrantów, czy na unijną politykę klimatyczną.

Ale równoczesne wrażenie, że wszyscy na prawicy mówią jednym głosem, wywołało panikę, że Konfederacja będzie odbierana jako przystawka Kaczyńskiego, że straci część młodych wyborców, dla których PiS-owcy to beznadziejni dziadersi. Mniej to przeżywał narodowiec wicemarszałek Krzysztof Bosak, który odegrał dużą rolę w przekonaniu kolegów, że "każdy, byle nie Trzaskowski". Ale Mentzen, który dopiero co piwem z Trzaskowskim i Sikorskim o mało prawicowej jedności nie rozbił, odbierał to boleśnie i osobiście. Stąd drwiny z inicjatywy Kaczyńskiego.
Równocześnie zdarzyło się po drodze coś jeszcze, czego prawie nie zauważono. Kaczyński zdążył zareagować na zaproszenie Mentzena przypomnieniem, że jest liderem większej partii i na dokładkę człowiekiem dużo starszym od niedawnego kandydata na prezydenta, więc nie będzie do nikogo chodził na spotkania. Od biedy - to już mój komentarz - 76-letni prezes PiS mógłby być dla 39-letniego konfederaty nawet dziadkiem. Ojcem lub wujkiem na pewno.
Ta wymiana zgryźliwości o niczym nie przesądza - wybory za ponad dwa lata. To zrozumiałe, że te partie będą ze sobą konkurowały, co nie wyklucza, a wręcz zakłada wzajemne uszczypliwości i kuksańce. Zarazem są one tak charakterystyczne, że zdają się zapowiadać wzajemny klimat, kiedy coś się zacznie decydować.
Ton złośliwego siostrzeńca, charakterystyczny dla Mentzena, powiązany z jego brakiem empatii i potężnym rozrostem własnego ego, to problem pierwszy. Wyniosłość Kaczyńskiego gotowego besztać i pouczać młodszych od siebie, to problem drugi. A relacje PiS i Konfederacji są oparte także na różnicy pokoleniowej. Kiedy losy nowej koalicji będą się ważyć, mogą się okazać decydujące.
Pytanie o Nawrockiego
Zdawałoby się, że na horyzoncie widać potencjalnego mediatora. To nowy prezydent, który próbował łączyć poglądy i odruchy obu politycznych środowisk - z tą intencją go wymyślono. Czy jednak Karolowi Nawrockiemu wystarczy zręczności i wyobraźni aby coś na polu międzypartyjnych relacji wskórać? Andrzejowi Dudzie nigdy się to nie udało. A może to raczej sam Nawrocki stanie się przedmiotem mniej lub bardziej natarczywych nacisków - z obu stron.
Na razie pojawiły się pierwsze spekulacje o jego niezależności od PiS. "Newsweek" twierdzi, że podczas powyborczego spotkania elekta z Jarosławem Kaczyńskim, lub może w okolicy tego spotkania, prezes PiS podsunął Nawrockiemu wysłużonego PiS-owca, dawnego marszałka Sejmu, Marka Kuchcińskiego do pracy w roli prezydenckiego ministra. Elekt miał odmówić. Kaczyński twierdzi, że takiej propozycji wcale nie było. Gdyby jednak była, zakończona takim skutkiem, co miałby innego powiedzieć?
Rodzi się w każdym razie mit o wzajemnym dystansie. O taki dystans miał prezes PiS wieczne pretensje do Andrzeja Dudy. Teraz jednak, z pozycji lidera opozycji, na mniej sobie może wobec głowy państwa pozwolić. Sam fakt, że w pałacu prezydenckim nie zasiada człowiek Tuska, musi go uczynić bardziej ustępliwym.
Skądinąd Nawrocki chce mieć przy sobie Pawła Szefernakera, a więc polityka PiS. Nie wiadomo jednak, czy zręcznemu organizatorowi kampanii pozwoli na to partia (czytaj prezes). Trzon prezydenckiej ekipy mają poza tym tworzyć ludzie z IPN, choćby jego rzecznik Rafał Leśkiewicz, teraz mający rzecznikować nowemu prezydentowi. Mówi się o Sławomirze Cenckiewiczu, historyku, który zadał niejeden cios Tuskowi i jego środowisku. Przypominał wytrwale o ich dawnych skłonnościach ku Putinowi. Zarazem Cenckiewicz bywał nieraz krytyczny wobec polityki PiS.
Jestem ciekaw, kto ostatecznie zabuduje przestrzeń wokół nowego prezydenta. I jak będą się do niego odnosić obie partie. Na razie Nawrocki dba o symetrię w relacjach - jego spotkanie z Krzysztofem Bosakiem, zorganizowane na prośbę polityka, było podobno serdeczne. W przyszłości poza nieprzyjemnościami wojny na górze, którą de facto obiecał mu już Tusk, sugerując pomijanie prezydenta, może go też czekać inne zmaganie.
Zmaganie zarówno z nonszalancją i pychą Mentzena jak i z podejrzliwością Kaczyńskiego. Ten ostatni do tej pory z reguły nie godził się na przyznanie komukolwiek statusu równego sobie partnera. Czy tym razem, po wspólnej wielomiesięcznej batalii, zmieni obyczaje?
Piotr Zaremba