Trudno się było tej decyzji Państwowej Komisji Wyborczej nie spodziewać. Przepowiadano ją, łącznie nawet z rozkładem głosów wewnątrz PKW. Politycy koalicji w euforii ogłaszają zwycięstwo "sprawiedliwości". A nawet "prawa i sprawiedliwości" - tak "tweetnęło się" premierowi Tuskowi. PiS ogłasza "koniec demokracji". Straci około 11 milionów dotacji budżetowej (z 38 milionów), a w przyszłości może zostać pozbawiony całkowicie trzech kolejnych, rocznych tzw. subwencji wyborczych. To ma być konsekwencja finansowania kampanii z budżetowych, nieprzeznaczonych do tego pieniędzy. I to będzie poważny cios, zwłaszcza na niespełna rok przed wyborami prezydenckimi. Już teraz problemem jest dla partii Jarosława Kaczyńskiego zaległość w spłacaniu kredytu. Biją karne odsetki. Co ja na to? Po pierwsze czekam na szczegółowe uzasadnienie. Widzę takie przypadki, które są trudne do podważenia. Jeśli organizowano za publiczne pieniądze (z budżetu MON, a nie ze środków dla PiS na wybory) tzw. wojskowy piknik, a występował na nim Jarosław Kaczyński z wezwaniem do głosowania na swoją partię, trudno tego bronić. Campus, sepsa, co jeszcze? PKW wystarczyło zakwestionować niespełna 400 tysięcy złotych (jeden procent wydatków komitetu). Znaleziono zaś takich "nieprawomocnych" wydatków podobno 3,6 miliona. Pokaźną pozycją w tej sumie jest spot Zbigniewa Ziobry (za 2,6 miliona) opiewający dorobek ministra jako autora zmian w prawie karnym. O ile przypadek mowy Kaczyńskiego na pikniku jest oczywisty, o tyle co do spotu Ziobry, jeśli nie zawierał wezwania do głosowania na Solidarną Polskę czy Zjednoczoną Prawicę, można mieć wątpliwości. NIK, kierowany przez politycznie zaangażowanego Mariana Banasia, wszystkie takie wydatki tamtego rządu, nazwijmy je "promocyjnymi", kwestionuje jako "niegospodarność", nie tylko te z czasów kampanii. Ale co z prawem władzy do chwalenia się swoimi osiągnięciami na koszt podatnika? Może nieeleganckie, ale żaden przepis tego wprost nie zabrania. Byłoby zresztą trudno taki zakaz zapisać w przepisach. Politycy PiS mówią więc dziś o "braku podstawy prawnej" dla decyzji. Inne punkty swoistego aktu oskarżenia trzeba by rozłożyć na czynniki pierwsze, choćby te dotyczące zaangażowania w kampanię Rządowego Centrum Legislacji. Nie ulega wątpliwości, że PiS skorzystał ze swoistej renty władzy, możliwe, że na skalę niespotykaną w poprzednich kampaniach. I pojawia się myśl: kara się należała (choć nastąpiła już przy urnach). Jednak dorzucę inne wątpliwości. PiS broni się przy użyciu nieśmiertelnego argumentu: "Przecież nie tylko my". A to jakaś posłanka KO reklamowała się w Łodzi w środkach komunikacji, korzystając z pomocy rządzącego tym miastem samorządu. A to na imprezie organizowanej przez sejmik wojewódzki w Opolu miano transmitować wystąpienie Tuska. Wszak w roku 2023 nie cała władza znajdowała się w rękach PiS - mowa o instytucjach samorządowych. Skądinąd przykładów używania podobnych tricków przez samorządy jest dużo więcej. Nie zawsze dotyczą tylko tej jednej kampanii. Czy skala podobnych machinacji niedawnej opozycji była mniejsza? Pewnie tak. Choć powstaje pytanie, czy PKW spróbowała je zbadać i policzyć. To samo dotyczy poprzednich kampanii, także tych, które kończyły się zwycięstwem Platformy (obecnie Koalicji) Obywatelskiej. O ile one mogłyby służyć tylko jako materiał porównawczy, to skwapliwość, z jaką PKW przyjęła sprawozdania wszystkich partii dziś rządzących, jest dla mnie uderzająca. Przedstawianie PiS, według słów Tuska "partii łajdaków i złodziei", jako jedynego sprawcy patologii w Polsce nabiera wymiaru bardziej propagandy niż diagnozy. Szczególnie spektakularnym powodem do szukania choćby biblijnego źdźbła w oku liderów obecnej władzy jest przykład Campusu Polska w Olsztynie. Przed rokiem odbywał się on w czasie kampanii wyborczej. I był finansowany ze środków publicznych, samorządowych, a także zagranicznych, choćby przez niemiecką Fundację Adenauera (fundusze wyborcze nie mogą pochodzić z zagranicy). Rafał Trzaskowski zapewnia, że odbywała się tam poważna debata, nie agitacja. Ale podczas kampanii wszystkie występy polityków stają się formą wyborczej perswazji. Czy nie były nią wspólne popisy Trzaskowskiego i Tuska ze sceny, popularyzowane przez życzliwe media? Skądinąd media prawicowe przypomniały sytuacje związane z bezpośrednią agitacją na Campusie - od posłów KO Jońskiego i Szczerby po groteskowy przypadek marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego tłumaczącego młodej widowni, jak poprzeć kandydatów "paktu senackiego". Są też przypadki trudniejsze do zbadania i prawnego rozliczenia. Politycy prawicy i broniący jej komentatorzy przypominają alternatywne kanały, jakimi tamta opozycja komunikowała się z wyborcami. Na przykład billboardy Jerzego Owsiaka, organizatora Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który pod pretekstem walki z sepsą mobilizował swoich zwolenników do walki ze "złem". Wszyscy rozumieli, o co chodzi. Dodałbym prowadzoną na dużą skalę w internecie przez progresywne NGO-sy kampanię "na rzecz praw kobiet". Był to oczywisty sposób na mobilizowanie wyborców do walki z prawicą, procentujący kolejkami młodych wyborców do urn. Te zjawiska wymykały się rygorom i limitom, także tym finansowym, bo dotyczyły aktywności nie samych polityków. Niemniej ludzie PiS mogą twierdzić, że w obliczu takich wyborczych "podstępów" oni mieli prawo sięgać po publiczne środki. Z kolei ludzie dawnej opozycji mogą powtarzać, że tamte sztuczki sprzed roku były podwójnie uprawnione w obliczu skali zawłaszczania przez PiS-owską władzę publicznych instytucji. Co tu było przyczyną, a co skutkiem? Politycy PiS zgłaszali swoje kontrpretensje do PKW. Bez skutku. Skądinąd nie dysponowali państwową maszynerią, która zbierała szczegółowe materiały do ostatniej chwili. Trudno tu zgłaszać zastrzeżenia do procedur. Taka sytuacja zdarza się przecież po raz pierwszy. PSL czy Nowoczesna traciły budżetowe pieniądze w następstwie formalnych ułomności samych ich sprawozdań. Nikt nie próbował opisywać i podliczać całych kampanii. Logika polowania Tym niemniej jeśli kwestionuje się rolę państwowych instytucji i pieniędzy w walce o głosy, to ja stawiam pytanie o zasadność aż tak mocnego zaangażowania obecnej władzy, nie posłów czy członków wyborczych komitetów, a ministrów i podległych im urzędników, w kilkumiesięczne badania, jakim poddano kampanię PiS. Wiąże się to także ze zjawiskiem mocnej presji na PKW. Czasem można było odnieść wrażenie, że narzędziem do napiętnowania korupcji wyborczej stał się inny rodzaj przekupstwa. PKW powinna być sama jako żona Cezara - poza podejrzeniami. Tymczasem jeden z jej członków Maciej Kliś, nominat PSL, w samym środku oczyszczania domniemanego bagna, przyjął posadę w zarządzie Banku Gospodarstwa Krajowego od Tuska (czytaj więcej na ten temat). Nie wygląda to dobrze. Ale oczywiście główną metodą było gromkie straszenie PKW. Brali w tym udział nie tylko hobbiści jak poseł Roman Giertych, ale także ministrowie na czele z Maciejem Berkiem, wreszcie zaś i sam premier, jak zawsze na platformie X. Dochodzi do tego zasadniczy problem. To przewodniczący PKW sędzia Sylwester Marciniak przestrzegał tuż przed finalnym rozstrzygnięciem, że tak czy inaczej sprawa ta będzie miała zasadniczy wpływ na kształt polskiej demokracji. On sam wstrzymał się od głosu przy werdykcie. Zdecydowały głosy pięciu członków Komisji wskazanych przez Sejm, a reprezentujących partie koalicji rządzącej. Wcześniej urzędnicy Krajowego Biura Wyborczego uznali sprawozdanie komitetu wyborczego Zjednoczonej Prawicy za prawidłowe. Czy gdyby PKW zachowała swój kształt sprzed roku 2018, decyzja byłaby taka sama? Wchodziło do niej wtedy po trzech sędziów wskazanych przez prezesów Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego. Po nowelizacji siedmiu z dziewięciu członków PKW jest wybieranych przez Sejm. To sam PiS przyczynił się więc do większego upolitycznienia tego organu. Naturalnie znamy też bardzo upolitycznionych sędziów, ale kto wie, może byłaby szansa na chłodniejsze spojrzenie, które można wyczuć u przewodniczącego Marciniaka? Bo przecież gigantyczne konsekwencje odebrania finansowania głównej partii opozycyjnej widać gołym okiem. Nawet jeśli uznamy, że PiS sam jest sobie winny, polityka będzie od tej pory polegała na konkurencji zawodników, z których jeden będzie miał rękę związaną do tyłu (a może i przetrąconą). Zwolennicy prawicy mogą się pocieszać, że Polacy zauważą ten brak równych szans, że obdarzą "słabszych" współczuciem. Nie liczyłbym na to. Politycy wychowali wyborców w duchu najbardziej krwiożerczych instynktów. Oni chcą, aby "druga strona" uległa anihilacji. Jakąś nadzieję politycy PiS mogą pokładać co najwyżej w mobilizowaniu swoich zwolenników - przyczynią się może do nich publiczne zbiórki "na partię". Ale czy skonstruowanie wokół prawicy swoistego kordonu sanitarnego nie wystraszy części z nich? Polska jest dziś państwem, w którym premier nie tylko opisuje główną partię opozycyjną przy użyciu inwektyw i uogólniających oskarżeń. On wskazuje na platformie X, kto jest winny, instruuje co do kierunków śledztw podobno odpolitycznioną prokuraturę. I w tym kontekście akcja odbierania PiS-owi budżetowych pieniędzy jawi się nie jako akt sprawiedliwości, a jako jeden więcej element polowania. Towarzyszą temu przypadki omijania lub łamania prawa przez nową władzę. Nie twierdzę, że takiego najcięższego grzechu dopuściła się sama PKW. Podstawy prawne jej decyzji są kruche, dyskusyjne, ale można ich bronić, choć razi brak symetryczności jej dochodzeń. Ale być może niedługo problem prawny się pojawi. PiS odwoływać się będzie do Sądu Najwyższego. Właściwa jest tu Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Obecna koalicja często opisuje ja jako nielegalną, bo skompletowaną przez "upolitycznioną" Krajową Radę Sądownictwa. Szef kancelarii Tuska Jan Grabiec z jednej strony wyraził przypuszczenie, że nie podzieli ona racji PiS, ale z drugiej zdążył już przypomnieć o jej niejasnym statusie. Taka interpretacja (podobne podejście dotyczy Trybunału Konstytucyjnego) w zasadzie umożliwia obecnie rządzącym nieliczenie się z jakimikolwiek niekorzystnymi dla siebie werdyktami ciał, których nie kontrolują. Gdzie tu więc prawo do sądu? Skądinąd całkiem niedawno ta sama Izba Sądu Najwyższego decydowała o prawomocności ostatnich wyborów. Wtedy nikt jej kompetencji nie podważał. Pytanie, czy ta decyzja PKW zmieni obyczaje? Obecna koalicja powinna się wystrzegać manipulowania publicznymi środkami już w nadciągającej kampanii prezydenckiej - poprzeczkę zawieszono wysoko. Zarazem można być pewnym, że gdyby PiS wygrało wybory parlamentarne w roku 2027, to poszuka odwetu. Zagrożona będzie pod byle pretekstem subwencja dla partii Tuska, może i dla jej koalicjantów. Efektem może więc być nie tyle naprawa, co uruchomienie spirali zemsty. Zarazem... już dziś politycy PiS i Konfederacji twierdzą, że Tusk, idąc na frontalne zwarcia, zakłada, że kolejnych wyborów nie przegra. Ma je wygrać dzięki konsekwentnemu osłabianiu opozycji. To by mogło oznaczać, że obecna decyzja PKW niczego trwale nie uzdrowi, nie będzie żadnym precedensem. Obecna władza może ukarać PiS, by następnie widowiskowo wejść w jego buty. Piotr Zaremba ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!