Obwieszczenie przez Donalda Tuska dogmatu, że PiS "ukradł Polakom 100 miliardów", nie jest tylko kolejną formą nacisku na Państwową Komisję Wyborczą. Ten dogmat przesądza o tym, co będzie tematem polskiej polityki w najbliższych miesiącach, a tak naprawdę podczas kampanii prezydenckiej. Sama liczba jest wzięta z sufitu, szef Krajowej Administracji Skarbowej mówi o pięciu miliardach, tak naprawdę zaś nie wiemy, co ta władza kwalifikuje jako zawłaszczenie publicznych pieniędzy. Nie kwestionuję faktu, że przez osiem lat niektórzy pisowscy politycy ulegli demoralizacji, przekonaniu, że będą rządzić wiecznie. I korzystali z państwowych funduszów dla wzmacniania swoich wpływów w sferze publicznej. Ale Tuskowa szopka z mobilizacją 100 urzędników aby szukali winy poprzedników, naprawdę słabo się kojarzy z demokracją. Towarzyszą temu żenujące metody, jak próba wyeliminowania "niewłaściwego sędziego" wyznaczonego drogą losowania do orzekania o areszcie polityka opozycji Marcina Romanowskiego. Jest w tym zresztą coś jeszcze gorszego. Tusk już parę razy tłumaczył, że niewiele na razie zdziałał, bo musi czyścić państwo po poprzednikach. No to teraz będzie czyścić jeszcze gorliwiej. A to sygnał żebyśmy się nie spodziewali od nowego rządu spójnej, sensownej polityki skierowanej w przyszłość. Prezydentura jako klucz Ta nawałnica czyni ze Zjednoczonej Prawicy oblężoną twierdzę. Ten proces będzie się nasilał. Jest pytanie, co to powinno oznaczać. Czy jeszcze większą "militaryzację" Prawa i Sprawiedliwości? Ona w zamyśle Jarosława Kaczyńskiego już od lat miała przypominać wojsko. Bardziej przypominała sułtański dwór, ale wiemy o co chodzi. O model wodzowskiego zarządzania, gdy pełnia władzy znajduje się w rękach coraz starszego lidera, przekonanego o swojej nieomylności. A może odpowiedzią na zagrożenie zewnętrzne powinno być większe upodmiotowienie kolegialnego kierownictwa partii, działaczy samorządowych, a wreszcie i szeregowych członków? Głośno myślę. Zarazem dla PiS wybory prezydenckie stają się bojem ostatnim. Jeśli polityk obecnej koalicji, według najnowszych plotek być może sam Tusk, zdobędzie pałac prezydencki, znikną ostatnie hamulce. Likwidowane będą ostatnie instytucje niezależne od obecnej władzy, minister Bodnar zafunduje nam czystkę w sądach, a pod pretekstem walki z "mową nienawiści" zostanie ustanowiona regularna cenzura. Będzie podjęta próba zbudowania systemu bez prawicy, bez opozycji. W obliczu tego zagrożenia obecna lista ewentualnych prezydenckich kandydatów PiS jawi się na razie dość blado. Oczywiście można pomarzyć o fenomenie znalezionego w drugim szeregu Andrzeja Dudy, który nota bene zaskoczył w roku 2015 swój własny obóz. W intencji centrali na Nowogrodzkiej miał jedno zadanie: wejść do drugiej tury. Dziś mamy do czynienia z dylematem: zwycięstwo albo śmierć. Zarazem takie cuda, jak to z Dudą, powtarzają się nieczęsto. I można się przekonywać, że Tobiasz Bocheński czy Zbigniew Bogucki to inteligentni, nieobciążeni przeszłością kandydaci, dużo młodsi od Tuska. Ale przecież czujemy, że używając metafory rodem z USA, każdy z nich będzie jak przyzwoity dżentelmen wysłany z parasolem naprzeciw huraganu. Albo jak chłopiec z korkowym pistoletem, który spotyka w lesie krwiożerczego niedźwiedzia. O Karolu Nawrockim nie piszę, bo niewiele wskazuje na to, aby stanął do tej konkurencji. A jeśli stanie, może wyrządzić krzywdę kierowanemu przezeń obecnie Instytutowi Pamięci Narodowej. Byłby to dla Tuska dodatkowy pretekst, aby - po zwycięstwie koalicyjnego kandydata - IPN jak najszybciej zaorać. Fikcyjny pomysł Bosaka Na razie ten brak pewności w szeregach PiS spróbował wykorzystać Krzysztof Bosak, lider Konfederacji. Właśnie zaproponował PiS-owi wspólne prezydenckie prawybory opatrując to obcesową konkluzją, że partia Kaczyńskiego nie ma dobrych kandydatów. Zbiegło się to z apelem o takie prawybory grupy prawicowych autorytetów: między innymi Jana Pospieszalskiego, Pawła Lisickiego czy Jana Pietrzaka. Oferta Bosaka miała dziwaczny drugi wymiar. Polityk zasugerował od razu, że to on może być wspólnym kandydatem, który postara się reprezentować także wyborców PiS. Jeśli jednak do prawyborów nie dojdzie, kandydatem samej Konfederacji ma być Sławomir Mentzen. Pomysł Bosaka został zaskakująco dobrze przyjęty zarówno przez takie konserwatywne think tanki jak Klub Jagielloński, jak i przez komentatorów odległych od prawicy. Wszyscy oni zaczęli na wyprzódki tłumaczyć, że to dobra recepta na zyskanie przez prawicowego kandydata dodatkowego rozgłosu. Padły porównania z prawyborami prezydenckimi wewnątrz Platformy Obywatelskiej w 2010 roku. Zacznijmy od tego, że w USA, które się w takich przypadkach przywołuje, prawybory mają w większości stanów charakter masowej elekcji przy urnach. Idą do nich wyborcy zarejestrowani jako republikanie bądź demokraci (w niektórych stanach takiej rejestracji się nie wymaga). Z kolei prawybory w PO były po prostu głosowaniem członków jednej partii, wymagało to mobilizacji organizacyjnej, ale niczego więcej. Także sama Konfederacja zorganizowała coś podobnego w roku 2020. Wygrał wtedy właśnie Bosak - zasłużenie, bo jest najsprawniejszym spośród grona liderów tego środowiska. Żeby zagłosować, trzeba było tylko... zapłacić po 200 złotych. Z żadnej z wypowiedzi Bosaka nie można się było dowiedzieć, jak mają być zorganizowane prawybory wspólne dla kilku ugrupowań. Kto ma w nich głosować? Członkowie PiS, Suwerennej Polski i Konfederacji? A może każdy, kto się zgłosi i zapłaci? Także autorzy "listu autorytetów" tego nam nie objaśnili. W każdej z tych wersji ludzie PiS prawie na pewno zdominowaliby mniejsze środowisko polityczne Mentzena i Bosaka. Nawet wtedy, gdyby w samym PiS pojawiło się kilka kandydatur. Trudno uwierzyć, że Bosak nie zdaje sobie z tego sprawy. Nikt go skądinąd o kształt prawyborów nie spytał - od pierwszego wywiadu na ten temat dla Radia Zet. Zrobiłem to ja. W odpowiedzi usłyszałem od wicemarszałka Bosaka, że wystarczyłoby się zarejestrować i zapłacić - jak kiedyś w Konfederacji. Nie wymagano by członkostwa partii, a jedynie sprawdzano by tożsamość takiego "wyborcy". Współpracownicy Bosaka przekonują mnie, że wierzy on w możliwość pozyskania przez siebie w następstwie takiej procedury części wyborców PiS. Ryzyko dla Konfederacji byłoby wszakże spore. Mogła by być w finale związana koniecznością popierania we właściwych wyborach kandydata PiS. Dlatego nie bardzo wierzę aby tak bystry polityk traktował swoją propozycję serio. Skądinąd pomimo paru wypowiedzi szeregowych posłów PiS zaciekawionych inicjatywą, kierownictwo tej partii odrzuciło ją właściwie z marszu. Bo oznaczałoby to uznanie mniej więcej 10-procentowej Konfederacji za równego partnera dla 30-procentowej Zjednoczonej Prawicy. Może zresztą Kaczyńskiego zaniepokoiła wizja Bosaka łowiącego w toku prawyborczych debat, niczym lis w kurniku, wyborców PiS. Sądzę, że ryzyko takiego odrzucenia przez Kaczyńskiego Krzysztof Bosak w swój pomysł wliczył. Chodziło bardziej o sygnał dla wyborców PiS: jestem wam bliższy niż myślicie. Skądinąd i bez tego ten polityk jest akurat nieźle odbierany przez część pisowskiego elektoratu. Zarazem te prawybory, jeśli nawet odrzucić partyjne realia, nie byłyby chyba idealną receptą na rozprawę z siłami obecnej koalicji. Owszem dawałyby rozgłos kandydatowi wyłonionemu w hałaśliwym widowisku. Ale gdyby głosowali głównie wyraziści prawicowcy, a tacy by się zgłosili w pierwszej kolejności, z urn wypadłby równie "wyrazisty" kandydat. Człowiek, którego ciężko byłoby szykować na drugą turę, gdzie trzeba wejść głęboko na teren elektoratu centrowego i wyborców niezdecydowanych. Kogoś zdolnego do takiego zajazdu na obcy teren mogą wymyślić partyjni bossowie w zadymionym pokoju. Ale ktoś taki nie będzie ulubieńcem rozemocjonowanych tożsamościowców. Jednym słowem, mamy do czynienia ze spektaklem. A przecież przydałoby się spotkanie, pewnie niejedno, liderów PiS i Konfederacji - właśnie w zadymionym pokoju. To tam można by poznać granice kompromisu obu stron. Tam Kaczyński mógłby się dowiedzieć, kogo Konfederacja jest w stanie przełknąć w drugiej turze, a kogo na pewno nie. Ale do takich rozmów chyba nie dojdzie. Za wielkie są wzajemne urazy. Konfederaci wciąż pokazują swoje rany z czasów ośmioletnich rządów PiS, z wycinaniem ich z mediów publicznych na czele. A PiS-owcy, przynajmniej znaczna ich część, wierzą, że Bosak i Mentzen to sojusznicy obecnej koalicji. Konfederacja kolejną porażkę PiS potraktuje jako kolejną nadzieję na zdobycie prawicowego rządu dusz. Na zajęcie miejsca Kaczyńskiego. Budowa po sierpniu 2025 roku, pod prezydenturą Tuska czy nawet Rafała Trzaskowskiego, zupełnie nowych reguł społecznych, z antyprawicowym do bólu wymiarem sprawiedliwości i z faktyczną, też antyprawicową, cenzurą, to śmiertelne zagrożenie także i dla nich. Ale zdecydują chyba, pomimo tych oczywistych niebezpieczeństw, ich doraźne pobudki i nadzieje. Kaczyński z kolei traktuje liderów Konfederacji jako chłopców, którzy nie okazują mu szacunku. Skądinąd po porażce wyborczej jego wizja świata zmieniła się wcale lub niewiele. Kiedy podczas pewnej konferencji prasowej wskazał Mariusza Błaszczaka jako najlepszego kandydata do prezydentury, to być może zrobił to z kurtuazji. Ale wcale nie wykluczam, że coś takiego chodzi mu po głowie. Przecież z jednej strony chce on powtórzenia fenomenu Dudy, ale z drugiej uważa obecnego prezydenta za swoją porażkę, bo ten nie w każdej sprawie go popierał. Czy kandydat z pewnym dystansem do partii może być równocześnie w każdej sprawie posłuszny? Los byłej premier Dowodem na brak rewizji własnej postawy politycznej przez prezesa jest potraktowanie Beaty Szydło. Słusznie zdjął ją w roku 2017 z premierostwa i słusznie pacyfikował jej powodowane chęcią zemsty wysiłki aby podgryzać Mateusza Morawieckiego. Niemniej zdawało się, że rozumie jej przydatność dla PiS. Była jedną z jego twarzy, symbolem złotych czasów tej formacji. Była prawicową Matką Polką. Teraz błahy w istocie spór o urząd marszałka województwa małopolskiego prowadzi do zamiaru jej upokorzenia i marginalizacji poprzez pozbawienie jej funkcji wiceprezeski partii. Rolą lidera powinno być godzenie różnych frakcji, także w samorządzie, a nie działanie za pomocą mechanicznego rozkazu. Jeśli zaś triumfem w Małopolsce "prawdziwego PiS" nad tym "mniej prawdziwym" ma być jako nowa szefowa partyjnych struktur była kurator oświaty Barbara Nowak, osoba, która nie przyciągnie do partii ani jednej osoby, zwłaszcza w Krakowie... Można tylko przypomnieć maksymę szwedzkiego XVII-wiecznego polityka Axela Oxientierny: "Największą nauką z historii jest to, że ludzie nie uczą się niczego z historii". Nie wiem, czy Beata Szydło dołączy do długiej listy ofiar niełaski Kaczyńskiego. Ale mechanizm jest dobrze znany. A w oblężonej twierdzy może być stosowany częściej i łatwiej. Piotr Zaremba