Znaczna część politycznych planów Donalda Tuska, Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza na wyborczy rok 2023 opierała się na przekonaniu, że PiS nie przetrwa - wizerunkowo, legitymizacyjnie, politycznie - dwóch porażek: zderzenia z zimą i zderzenia z UE. Nadzwyczajne dary i "przykuc" przed Unią Jarosław Kaczyński kazał jednak Mateuszowi Morawieckiemu obrabować samorządy i podatników, a ponieważ pieniędzy z tego źródła wciąż było za mało, kazał budżetowo i pozabudżetowo zadłużyć polskie państwo na kolejne setki miliardów, żeby znów rozrzucić w roku wyborczym "nadzwyczajne dary". Mające utrzymać przy PiS-ie choćby jego "twardy" (ale wciąż spory) elektorat. Trwa też paniczny kontredans PiS-u z Unią Europejską. Kaczyński uważa, że wydobycie od UE choćby drobnej części, choćby jednej transzy, środków na KPO przed wyborami pozwoli mu obezwładnić jeden z najważniejszych elementów opozycyjnej krytyki pod adresem PiS, że mianowicie polityka Kaczyńskiego nie tylko osłabia naszą pozycję w UE, nie tylko kosztuje nasz kraj miliony euro i miliardy złotych, ale w krótszym lub dłuższym okresie może doprowadzić do polexitu. Kaczyński wykorzystałby propagandowo pierwszą otrzymaną z Brukseli transzę finansową jako dowód na to, że on Unii się nie kłania (jedynie delikatnie przykuca), a pieniądze dostaje i tak. Oczywiście wizerunkowe koszty dziwnych kroków podejmowanych pod naciskiem Unii przez rząd w kwestii sądów będą sprzyjały Konfederacji i Ziobrze z ich bardziej radykalnym eurosceptycznym i "suwerennościowym" językiem. Ale ich, w kontekście roku wyborczego, Kaczyński boi się mniej niż opozycji centrowej. Pokłócona wewnętrznie i zdelegitymizowana przez nieoczywisty stosunek do wojny na Ukrainie Konfederacja znajduje się w opłakanym stanie. Ziobro też nie ma dokąd uciec, więc jest zmuszony odgrywać napisaną dla niego przez Kaczyńskiego rolę "złego policjanta" (w medialnym teatrzyku, w którym Morawiecki i sam Kaczyński są tymi "dobrymi"). Unia przyjęła zaproszenie do PiS-owskiego tańca, jakieś pieniądze może dać lub może ich nie dać. Z ostateczną decyzją na temat traktowania PiS - jako partnera lub wroga - czekając do wyborów w Polsce. Klaus Bachmann (wieloletni korespondent niemieckiej prasy w naszym kraju, a teraz od wielu już lat polski akademik we Wrocławiu, zorientowany jednak świetnie w unijnej i niemieckiej polityce) opublikował niedawno w Gazecie Wyborczej tekst, tłumaczący atrakcyjność autorytarnej prawicy rządzącej na Węgrzech i w Polsce dla wielu "realistycznych" polityków z Europy Zachodniej. Państwo PiS jak "nowa Turcja" Unia wciąż nie ma konsekwentnej polityki imigracyjnej, nawet najbardziej nielegalnych imigrantów odsyła się przez lata i nie można ich ostatecznie odesłać (przez te lata rodzą się im dzieci, idą do szkół, w najlepszym razie zaczyna się integracja i asymilacja, w najgorszym rodzą się nowi antyzachodni fundamentaliści). Jednocześnie jednak po kryzysie imigracyjnym 2015 roku, kiedy Asad, za wiedzą, zgodą i pomysłem Putina, otworzył granice Syrii i wysłał miliony uchodźców w kierunku Unii Europejskiej, żeby ukarać ją za wspieranie Majdanu i niepodległej Ukrainy, rządy Niemiec, Francji, Włoch... panicznie boją się powtórzenia kryzysu. W tej sytuacji państwo PiS i państwo Fideszu ze swoimi murami, drutami i pushbackami zaczynają być dla największych "realistów" w Unii czymś w rodzaju nowej Turcji. Umowa pomiędzy UE i Turcją zakończyła pierwszy kryzys imigracyjny, a jednocześnie wszyscy w Europie wiedzieli, że "suwerenna demokracja" Erdogana z demokracją liberalną nie ma nic wspólnego. Przymykanie oczu na problemy z praworządnością czy wolnościami obywatelskimi w Polsce i na Węgrzech miałoby być ceną za odegranie przez te kraje roli ćwierć demokratycznego bufora chroniącego Europę Zachodnią przed kolejnym imigracyjnym kryzysem. W tej sytuacji można by ("można by", gdyż ani Unia, ani rządy w Berlinie czy Paryżu nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji) przymknąć oko na rozwalanie praworządności, duszenie opozycji, partyjne przejmowanie gospodarki i państwa, a nawet na antyunijny, antyniemiecki, antyfrancuski język państwowej propagandy w Polsce i na Węgrzech, dopóki jest to propaganda na użytek wewnętrzny, podczas gdy w interesujących zachodni biznes obszarach nadal funkcjonują niemieckie czy francuskie montownie, nadal trwa ożywiona wymiana handlowa. Oczywiście Turcja jest poza Unią, Polska i Węgry w instytucjach unijnych. Poprzeczka regulacji prawnych i norm byłaby w stosunku do Polski i Węgier ustawiona wyżej, ale nie tak wysoko, jak w przypadku krajów "prawdziwej UE", a nie jej "przygranicznego bufora". Do tego dochodzi wojna na Ukrainie, która może potrwać dłużej. Polska pełni w niej rolę NATO-wskich przygranicznych koszar, a w koszarach są rzeczy ważniejsze, niż praworządność czy prawa jednostek. Trzy plany dla Tuska i reszty W sytuacji, w której Kaczyński zdoła - kosztem kolejnych miliardów kreowanych z budżetowego i pozabudżetowego długu, który podobnie jak dług gierkowski będą spłacać jeszcze nasze dzieci i wnuki - ochronić swój twardy (ale całkiem spory) elektorat przed zimą, nie straci go do wyborów, zdoła też - przynajmniej symbolicznie i przynajmniej do wyborów - zamrozić, załagodzić konflikt z UE, Tusk ani reszta opozycji nie mogą po prostu przejąć państwa po rozbitym i zmiażdżonym na drodze autokolapsu PiS-ie. Muszą wrócić do ciężkiej politycznej pracy, która do tej pory wcale im tak dobrze nie szła. Plan A - jedna opozycyjna lista. Dziś kompletnie nierealna, ale wciąż niewykluczona na ostatniej prostej, kiedy wszyscy wielcy panowie rzucą okiem w magiczne zwierciadełko sondaży, które powie im: jesteście piękni, ale niewystarczająco. Pan Tusk wciąż nie prześcignął PiS-u, Pan Hołownia wciąż ma problem z barierą 10-procent, Pan Kosiniak-Kamysz z barierą 5-procent, a Pan Czarzasty w ogóle z wiarygodnością i z centrolewicowym elektoratem, który nie jest pewien, czy głosując na różnych polityków "nowej" Lewicy zagłosuje przeciwko Kaczyńskiemu i Terleckiemu, czy na Kaczyńskiego i Terleckiego w powyborczych układankach i kompromisach. Wtedy wszyscy ci piękni panowie może się opamiętają, a może nie. Plan B - dwie silne listy: jedna PO, druga centrum wokół Hołowni i PSL-u. Trochę z boku Lewica z Czarzastym zadryblowanym w swojej licytacji pomiędzy Kaczyńskim i Tuskiem, która powoli odziera go z wiarygodności w oczach części lewicowych wyborców ostatecznie wybierających PO. Plan C - czyli catastrofa (tak jak kampus, który był campusem): kilka opozycyjnych list, wynikająca z D'Hondta ogromna strata opozycji w liczbie posłów na rzecz Kaczyńskiego. Utrata samodzielnej większości przez PiS, ale nie oddanie władzy. Prezydent Duda daje największej partii pierwszeństwo w tworzeniu rządu i przez kilka tygodni Kaczyński ma wolną rękę w kupowaniu lub zastraszaniu pojedynczych posłów. A także w proponowaniu kompromisów i dealów całym formacjom rozproszonej i pokłóconej opozycji. Nie wiem, co wybierze opozycja. Nie wiem, czy w ogóle będzie w stanie politycznie wybierać i myśleć, czy też pogodzi się z bezsilnym dryfowaniem w rytmie ambicji, animozji i wzajemnego braku zaufania poszczególnych liderów. Od tego zależy jednak wynik przyszłorocznych wyborów i - wiem jak banalnie to brzmi, ale banał to po prostu zbyt często używane imię prawdy - przyszłość polskiej demokracji, przyszłość praworządności w Polsce, geopolityczne bezpieczeństwo Polaków w coraz bardziej oszalałym świecie i na coraz bardziej szalejącym kontynencie. Zima ani Unia nie obalą PiS-u. Przywoływanie ich w bieżącej polityce ma taką samą wartość, jak słynne Mrożkowskie "Generał Franco wam pokaże" nasmarowane przez radykalnego antysystemowca Lucusia na śniegu w głębokich krzakach w czasach PRL-u. O wyniku wyborów w Polsce przesądzi polska polityka i rozsądek (lub brak rozsądku) polskich polityków i polskich wyborców.