Trump bierze władzę, czyli amerykańska pogarda do Europy
Donald Trump zdecydowanie przejął ster władzy w Białym Domu. Jednocześnie szybkość zwrotu politycznego w Waszyngtonie obnażyła słabości Europy. Polityczni liderzy krajów Unii nagle wydają się pomniejszeni skalą wydarzeń. Wszyscy, populiści i anty-populiści, tylko obmyślają, jak się dopasować do nowej linii.

Już nowe prezydenckie zdjęcie Donalda Trumpa na oficjalnej stronie Białego Domu było wizualnym oświadczeniem. W oczywisty sposób nawiązywało do fotografii policyjnej, gdy polityka zatrzymano w jednej z dziesiątek spraw karnych.

Między fotografią a środkowym palcem
Już nawet nie było ważne, o jaką sprawę chodziło. Wraz ze zwycięstwem wyborczym wszystko mu się upiekło. W styczniu 2025 polityk zatem poprzez zdjęcie zadeklarował nie tylko to, że nadal jest człowiekiem mass mediów i nawet z banalnej fotografii gotowy jest dziś uczynić obiekt do komentarzy. Ale poprzez zdjęcie mówił Amerykanom coś więcej: "koniec z dotychczasowymi konwencjami uprawiania prezydentury w USA, nie zmienię się i niczego nie żałuję, przeciwnie, otrzymacie ode mnie jeszcze więcej tego samego!".
Środkowy palec polityka znajduje się poza kadrem, w domyśle. Rozbijanie konwencji, podobnie jak obrażanie kogo popadnie jest rodzajem polityki - i to bardzo skutecznym i atrakcyjnym dla widowni. Ciekawie, bo nudno, wyglądało na tle nowego zdjęcia Trumpa - zdjęcie wiceprezydenta, J.D. Vance'a. Typowe i konformistyczne.
Podobnie nudne wydają się komentarze o nieprzewidywalności Trumpa. Owszem, polityka kaprysu dopiero się rozkręca. Jednak anty-Trumpowa panika, inaczej niż w latach pierwszej prezydentury 2016-2020, wydaje się dziś dowodem braku wyobraźni. Jak gdyby nie zdawano sobie sprawy z medialnej charyzmy i uporu tego człowieka. Słabości i niedostatki wiedzy zamienia w siłę. Przaśność obycia stała się atutem.
Groźby więzienia wyłącznie go determinowały do dalszej walki. Trump - niemłody milioner - jest w stanie przekonać zwykłych Amerykanów, że znów mogą wierzyć w przyszłość oraz poprawić swój byt.
A on ponadto dostarczy im politycznej rozrywki na najwyższym poziomie, na miarę ich oczekiwań. Program prosty, adekwatny do gustów milionów. Przeciwnicy dawali się medialnie wodzić za nos jak dzieci, chociaż sam Trump - gdy Joe Biden ustąpił i Kamala Harris pojawiła się w wyścigu - ewidentnie publicznie okazał dezorientację. Momentu słabości konkurenta w kampanii nie wykorzystano. Ciągiem dalszym owych niedomagań wydaje się zresztą fakt, że Trump zdobył nieznacznie więcej głosów. Demokraci zaś medialnie zachowują się tak, jak gdyby zmiotło ich z powierzchni ziemi.
Podobna bezradność w Europie
W Europie podobnie dominuje dezorientacja i defetyzm. Niektórzy przebierają nogami, żeby dostosować się do nowych trendów. "Może ten Trump nie jest taki zły? Może czas się nieco nagiąć?", wydają się pytać rozmaici komentatorzy w Europie Zachodniej i nie tylko. Przypisuje się zatem głęboką, coraz głębszą racjonalność mieszkańcowi Białego Domu. Zaraz dna tej racjonalności nie będzie widać. I tylko patrzeć, jak zacznie się usłużne cytowanie klasyków filozofii politycznej jako rzekomego "podkładu" dla podejmowanych przez Trumpa decyzji. Nie takie rzeczy robiono dla władzy i pieniędzy. A ten bal dopiero się zaczyna. Zawsze pod ręką znajdzie się garść cytatów.
Generalnie jednak w Europie słychać pokwękiwania klasy politycznej. I nie ma co tutaj myśleć szablonowo. W zasadzie ostatnie dni dowiodły, że nawet podział na europejskich populistów i anty-populistów Amerykanów nic nie obchodzi. Z władzą nad mediami społecznościowymi przyszłość Europy mogą definiować dowolnie. Ba, nawet narodowych populistów można rozgrywać zza oceanu. Polscy politycy zostali zlekceważeni hurtowo, bez oglądania się na poglądy. Nie tylko zresztą oni. Pouczające, że do Waszyngtonu na inaugurację np. z Francji został zaproszony marginalny sondażowo Eric Zemmour z partnerką, ale nie Marine Le Pen.
Wtrącając się do brytyjskiej polityki Elon Musk dał po nosie niepokornemu, Nigelowi Farage, również w ogóle nie dbając o popularność tego polityka. Bardziej przewidywalne było zapewne postawienie na AfD w Niemczech, chociaż anty-atlantycka, pro-rosyjska itd. agenda dołów tego ugrupowania powinna jeżyć włosy na głowie nie tylko w Polsce, ale także w USA. Widząc zresztą ostatnie poczynania szefa Tesli, trzeba brać pod uwagę, że nad Wisłą pan Musk postawiłby, np. na Konfederację, a nie na PiS.
Szok w Europie ma jeszcze jeden wymiar. W gruncie rzeczy końca II wojny światowej połowa Starego Kontynentu dostosowywała się do zaleceń z Waszyngtonu. Plan Marshalla, NATO i inne marchewki pacyfikowały niepokornych. Czasem postawił się Paryż, ale w obliczu kryzysu kubańskiego w 1962 roku nawet generał de Gaulle potrafił się opanować. Po roku 1989 rozpoczęło się rozszerzanie NATO, za którym przyszedł triumf w wyścigu technologicznym nad Europą, która potrafiła się bogacić, owszem - ale pod amerykańskim parasolem ochronnym.
Co dziś szokuje, to właśnie oczekiwanie dostosowania się do nowego agendy Waszyngtonu. Nieprawdą jest bowiem, że Europa w zasadniczych sprawach się stawiała. Generalnie dopasowywano się do politycznych trendów i pomysłów, od wojny w Kuwejcie i Iraku aż po prawne, ekonomiczne i kulturalne standardy tego, co wypada w polityce.
Znów przykłady oporu znajdziemy (np. protest francuski wobec najechania Iraku), ale nie usuwa to zasadniczego trendu dostosowywania, jak choćby wtedy, gdy w USA zarządzano kolejny reset wobec Rosji.
Sojusznicza pogarda
I oto nagle - właśnie w obliczu zwrotu w USA - bezradność Europejczyków szokuje. To skala zmiany w Waszyngtonie obnaża słabość krajów Unii. Uzmysławia poziom postępującej prowincjonalizacji politycznej, gospodarczej, technologicznej Starego Kontynentu.
To z USA płynęło silne oczekiwanie konformizmu wobec prądu nazywanego wokeizmem. I to z USA płynie teraz anty-wokeizm. Suwerenność cyfrową utraciły wszystkie kraje Europy. Gdyby ktoś chciał się stawiać, Musk i Zuckerberg postawią go do pionu algorytmami. W ostatniej kampanii wyborczej w USA widzieliśmy, jak umarły stare mass media. Z zarzutami dziennikarzy, rzetelnością warsztatu i tak dalej, można było się zupełnie nie liczyć. Nie ma drogi wstecz. I praktycznie można dziś zhakować każde wybory z zewnątrz. Wygrać, by wysadzić w powietrze albo przynajmniej zmarginalizować Unię Europejską z jej zakazami wobec GAFAM, wysokimi karami, konkurencyjnymi wobec film z USA planami technologicznymi itd.
Kwestionowany dziś ład międzynarodowy był podyktowany w dużej mierze przez USA. Dlatego skala zwrotu w Waszyngtonie pozostawia Europę nagą politycznie. To geopolityczna bezsilność klasy premium. Liderzy największych krajów kiwają głowami ponad alarmistycznymi raportami Draghiego czy Letty. Ostatecznie jednak tylko zastanawiają się, jak skapitulować przed Trumpem, by nie stracić wyborców we własnym kraju. Groźba karnych ceł majaczy na horyzoncie Oceanu Atlantyckiego. Nic dziwnego, że z Waszyngtonu płyną kolejne oczekiwania. Płyną, bo mogą. Żądania takie, jak "oddajcie Grenlandię", wypowiadane pół-żartem, pół-serio, są tym, czym są: pogardą.
Jarosław Kuisz
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!