Donald Trump - niemal pewny kandydat na prezydenta USA, nade wszystko jednak była głowa tego państwa - z typową dla siebie nonszalancją rzuca na wiecach wyborczych, że jako głównodowodzący "nie będzie bronił" Niemiec, że wyśle wojska tylko do tych państw, "które płacą" (przeznaczają na obronność dwa i więcej procent PKB oraz dokonują zakupów amerykańskiej technologii wojskowej - red.). W obecnym kontekście polityczno-militarnym znaczy to tyle, że "niepłacący Niemcy" będą musieli zmierzyć się z Rosjanami sami, zaś "płacący Polacy" już ze wsparciem Amerykanów. Tylko jak u licha mieliby Rosjanie pomaszerować na Berlin, bez uprzedniego zaatakowania Rzeczpospolitej? W branży militarno-analitycznej dowcipkuje się, że polecieliby transferem przez Centralny Port Komunikacyjny… A już bez żartów? Trudno mi wyobrazić sobie operację desantową - powietrzno-morską - i późniejsze utrzymanie korytarzy logistycznych, gdy celem byłoby zajęcie 80-milionowego kraju o powierzchni większej niż Polska. Kraju - niezależnie od tego, co mówi się o Bundeswehrze - posiadającego nie byle jakie wojsko. To byłby wysiłek wielokrotnie przewyższający realne możliwości rosyjskich sił zbrojnych, a przecież pod uwagę należałoby wziąć także reakcje innych sojuszników RFN. A choćby i Polski, nad którą miałyby latać samoloty Rosjan. Robiłyby to bezkarnie? Ano właśnie… Pogróżki i połajanki Przy odpowiednim poziomie zaangażowania polityków i publiczności, wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi "rozgrzać" publikę - ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. Jednak hasła i deklaracje padające podczas wystąpień kampanijnych mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożą się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak). Ale republikański polityk nie jest dla nas "czystą kartą" - po poprzedniej prezydenturze wiemy mniej więcej, czego się po nim spodziewać. Znamy też poglądy wspierających go wpływowych osób. Na tej podstawie możemy domniemywać, że Ameryka nowego-starego prezydenta skierowałaby większą uwagę na Daleki Wschód, czyniąc to kosztem Europy. A w takim kontekście pogróżki i połajanki Trumpa nabierają innego charakteru. Ryzykownym byłoby sprowadzenie ich do wiecowego bełkotu, zasadnym przynajmniej dopuszczenie myśli, że mamy do czynienia z agendą. Zapowiedzią nowej amerykańskiej polityki, w której Waszyngton rzeczywiście nie będzie bronił Berlina. A więc nie tylko nie wyśle wojsk w razie potrzeby, ale też wycofa te, które w RFN stacjonują. Pomysł radykalnego ograniczenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech był już przez Trumpa podnoszony. Ba, pod koniec jego pierwszej kadencji został wprowadzony w życie, ale obstrukcja Pentagonu znacząco spowolniła proces redukcji personelu, cofnięty następnie przez Joe Bidena. A już wtedy - gdy chodziło "tylko" o ograniczenie amerykańskiej obecności za Odrą - mieliśmy do czynienia z niebezpiecznym dla Polski precedensem. Europejskie zaplecze Aby to wyjaśnić, cofnijmy się do lat 70. i zimnej wojny. USA ani myślały wówczas dopuścić do głębokiej penetracji terytoriów swoich europejskich sojuszników. Zachodnie Niemcy miały być twardo bronione, to po pierwsze. Po drugie, działania zbrojne miały zostać możliwie najszybciej przeniesione na tereny przeciwnika. Teatrem rozstrzygających pojedynków zostałyby NRD i PRL (w mniejszym stopniu Czechosłowacja) - pójścia dalej na wschód NATO nie rozważało, zakładając, że naruszenie "rdzennych" radzieckich terytoriów sprowokowałoby Moskwę do niepohamowanego nuklearnego odwetu. Pod plany obrony i kontrataku szkolono całe NATO. Tym też zajmowały się siły stacjonujące w Niemczech - amerykańskie, brytyjskie, no i rzec jasna miejscowa Bundeswehra. I pod to szykowana była cała militarna i około militarna infrastruktura, której imponujący fragment - w postaci gigantycznej bazy Ramstein - widziałem kiedyś na własne oczy, wracając "naokoło" z Afganistanu. Każdy, kto był w Niemczech, widział elementy tych inwestycji, zwykle te podwójnego (cywilno-wojskowego) zastosowania - drogi, lotniska, porty, bez których zawaliłaby się natowska logistyka. Dziś nadal - mimo upływu lat i rozszerzenia NATO - europejskie zaplecze armii amerykańskiej, zdolne obsłużyć poważny konflikt zbrojny, znajduje się w Niemczech. A RFN, z racji swojego położenia (nie tylko względem Polski), nieodmiennie pozostaje kluczowym hubem logistycznym na okoliczność wojny ze wschodnią satrapią. Oczywiście, mamy w Rzeczpospolitej własne drogi, lotniska i porty, zapewne stać by nas było na zbudowanie kilku baz, w których stacjonowaliby Amerykanie. Ale zarazem jesteśmy państwem frontowym, a głębią strategiczną dla wojsk sojuszniczych może być w najlepszym razie tylko połowa naszego kraju - ta położona na zachód od Wisły. Reszta (jeśli nie całość…), stałaby się polem bitwy. Konkludując, Niemcy mają kluczowe znaczenie dla polskiej operacji obronnej. Jeśli Waszyngton z Niemiec zrezygnuje, zrezygnuje też z Polski. To nie przesądza o naszej porażce w ewentualnej wojnie z Rosją, bo oprócz Stanów mamy też innych sojuszników. Europejskich, którzy - z naszym udziałem - zaczynają się na scenariusz amerykańskiej "ucieczki z Europy" przygotowywać. Marcin Ogdowski ------ Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!