To nie pierwszy raz w tym miesiącu. Polska armia regularnie reaguje na wzmożenie aktywności wojsk Federacji Rosyjskiej. Styczeń 2024 roku rozpoczął się od podobnego alarmu. Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych powiadomiło nas, że: "W celu zapewnienia bezpieczeństwa polskiej przestrzeni powietrznej aktywowano dwie pary myśliwców F-16 oraz sojuszniczy tankowiec powietrzny". Z kolei wtorkowy komunikat w związku z zamiarem wykonania przez Moskwę serii uderzeń na terytorium Ukrainy brzmi: "Ostrzegamy, że aktywowano polskie i sojusznicze lotnictwo, co może wiązać się z występowaniem podwyższonego poziomu hałasu, zwłaszcza w południowo-wschodnim obszarze kraju". Zaiste kuriozalna to sytuacja, gdy bestialska agresja prezydenta Putina na sąsiedni kraj trwa w najlepsze, zwykli ludzie giną każdego dnia, a jednocześnie trzeba o tym przypominać społeczeństwom europejskim. Znużenie medialne odbiorców nie ma nic do realistycznej oceny sytuacji geopolitycznej. Gdy ktoś śledzi wymianę ciosów pomiędzy polskimi partiami politycznymi, może zapomnieć, że co do zasady w sprawie pomocy Ukrainie w Polsce wykazywano niebywałą zgodność ponad podziałami. W marcu 2022 roku, zatem tuż po wybuchu pełnoskalowej wojny premier Mateusz Morawiecki wraz z Jarosławem Kaczyńskim udali się wraz z innymi politykami pociągiem do Kijowa. Później nie brakowało słów mocnego poparcia. Nic dziwnego, że nawet prezydent Andrzej Duda traktowany był za wschodnią granicą jak bohater. Obecnie w styczniu 2024 roku, gdy Rosjanie przeprowadzają kolejną serię ataków, w stolicy Ukrainy znalazł się premier Donald Tusk. W coraz trudniejszej dla Kijowa sytuacji padły nowe deklaracje poparcia. W zasadzie poza momentem, gdy przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku liderom PiS-u doraźne kalkulacje odebrały geopolityczny rozum, panowała ponadpartyjna zgoda w sprawach ukraińskich. Dlaczego tak się działo - o tym dostatecznie powinna nam przypominać historia regionu. Komu tego mało, ma wtorkowy alarm. Albo historię rosyjskiej rakiety manewrującej, która parę tygodni temu nagle naruszyła naszą przestrzeń powietrzną i znalazła się nad Lubelszczyzną. Jak wiadomo, w regionie wojna tli się od 2014 roku. Eksperci wskazują, że od tego czasu nie dorobiliśmy się jakiegokolwiek systemu wysyłania cywilom stosownych ostrzeżeń. Niebywałe, bo potrząsania szabelką w ostatnich latach nie brakowało. Znów okazało się, że to tylko pustosłowie. Alarm w Europie Wizyta Tuska w Kijowie odbywała się w sytuacji, gdy Ukraina rozważa czarne scenariusze na rok 2024. Kraje Unii Europejskiej nie mówią jednym głosem, stanowisko takich krajów, jak Węgry i Słowacja w tej chwili obiektywnie jest grą na interesy Rosji. W Stanach Zjednoczonych wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich wielu komentatorom wydaje się niemal pewna. Może to dzielenie skóry na niedźwiedziu, niemniej aktualnie raczej uzasadnione po rzucie oka na sondaże z tzw. swing states oraz wycofaniu się Rona DeSantisa z wyścigu o nominację w Partii Republikańskiej. Można napisać jeszcze milion razy, że bezpieczeństwo Zachodu i Polski zależy od sił Ukrainy, niemniej obywatele wielu państw zajęci są przyziemnymi problemami. Zakładają zatem po cichu, że zagrożenie ich nie dotyczy albo nie jest dość palące. Państwa europejskie wydają się dramatycznie nieprzygotowane do sytuacji. Niemiecka potęga militarna istnieje wyłącznie w przemówieniach Jarosława Kaczyńskiego. Stan armii jest opłakany. Brakuje nowoczesnego uzbrojenia. Nie ma dość kadr. Zamiast amunicji Berlin wysyła do Kijowa pieniądze. Z kolei Francja dużo mówi na temat potrzeby europejskiej obronności. Obiecuje zwiększenie pomocy. Jednak w praktyce Paryż znajduje się na szarym końcu krajów wspierających Kijów. W czasie, gdy w USA triumfuje agenda nowego izolacjonizmu, w Rosji zaś przestawiono gospodarkę na wysiłek militarny, Europa debatuje o tym, czy dla zwiększenia produkcji amunicji dla Ukrainy nie należałoby wreszcie poluzować specyfikacji technicznych. Jeśli chodzi o stawianie w Europie nowych fabryk zbrojeniowych czy rozbudowę obecnych, do poziomu adekwatnego do rosyjskiego zagrożenia, mogą one powstać za kilka lat. To absurdalne. W międzyczasie partie prorosyjskie mogą przejąć władzę (całość lub część) w krajach takich, jak Francja czy Niemcy, i próbować wstrzymać wcześniejsze decyzje. Jasne jest to, że, czy Kaczyński, czy Tusk będą jeździć do Kijowa, ma znaczenie w dużej mierze symboliczne. Ważniejsze jest to, co się dzieje w głowach obywateli państw Zachodu. A tam, niestety, nazbyt często hula wiatr beztroski. I dzieje się tak chociaż w ataku na terytorium Ukrainy, który poderwał we wtorek nasze samoloty, zginęły trzy osoby, a raniono kilkadziesiąt. Płoną bloki mieszkalne. I tak bez przerwy. Jarosław Kuisz