Czasy mamy łaskawe. Za czasów mongolskich lokalni władcy jadący się pokłonić wielkiemu chanowi nie wiedzieli, czy wrócą bez głów, czy obdarowani końmi. Dziś każdy z naszych zacnych przywódców miał możliwość zrobienia zdjęcia z Joe Bidenem, które mógł pokazać w swojej bańce informacyjnej. Andrzej Duda w przyjacielskim geście ze znanym mu już dobrze przywódcą USA, podczas gdy Tusk wrogo zerka z oddali - zdjęcie po prostu bez Dudy. Nieco natomiast dziwi mnie urobek tej wizyty. Ogłoszono po niej triumfalnie, że Polska otrzymała propozycję zakupu 96 śmigłowców, na które mamy otrzymać pożyczkę w wysokości dwóch miliardów dolarów. I tu zaczynają się wątpliwości. Cały szereg. Pierwsza jest taka, że o ich zakupie mówi się od roku, jesienią zeszłego roku MON chwalił się umową, a polskie załogi już się szkolą, by na nich latać. Na kłopoty Polska Po drugie, to żadna łaska ze strony Amerykanów, że nam sprzedają to, co już na dobrą sprawę było kupione. Zwykły biznes i kwestia ich bezpieczeństwa. Dziś chyba nawet jeszcze bardziej dla nich atrakcyjny. Boeing, producent Apache’ów, tonie ostatnio w problemach. "Pozyskane" pieniądze są po prostu pożyczką, którą trzeba będzie spłacić. Dla nas biznes jest co najmniej umiarkowany, bo jeśli państwo zapożycza się na duże kwoty, a ta kwota jest względnie spora, to dość oczywistym jest, że lepiej by inwestowało je w infrastrukturę, a więc na przykład zakłady produkujące śmigłowce, choćby świadczące podwykonawstwo dla Boeinga. Inaczej płacimy ogromne oprocentowanie kredytu, koszty obsługi i serwisu kupionego sprzętu, nie mając szans na żaden zwrot tego kosztu. Ale zyskujemy bezpieczeństwo, wzmacniając armię. Pytanie więc kolejne, czy tak ogromne sumy Polska powinna wydawać właśnie na śmigłowce szturmowe, a nie doinwestowywać systemy obrony przeciwlotniczej, przeciwrakietowej i przeciwczołgowej. Kilka miesięcy temu mieliśmy znowu do czynienia z kolejnymi naruszeniami polskiej przestrzeni powietrznej przez - w gruncie rzeczy - nie wiadomo co. Ponieważ nie działo się to za rządów PiS - tylko obecnych - więc i afera była mierna. To rodzi kolejne pytanie. Wraz z informacją o pożyczce i śmigłowcach dowiedzieliśmy się, że jest zgoda na sprzedaż do Polski kilku rodzajów rakiet. Są to wszystko rakiety powietrze-powietrze lub powietrze-ziemia. A więc nie ma kluczowych dla Polski rakiet ziemia-powietrze i systemów obrony naziemnej. Rodzi to kolejne pytanie - do jakiego rodzaju wojny USA chcą nas przygotować? Czy chodzi o skuteczną obronę kraju, czy wsparcie dla ukraińskiej ofensywy mające zabezpieczyć tył Ameryce zajmującej się wówczas Chinami i Tajwanem. Jeśli tak, to wolałbym jednak, by to Amerykanie tu walczyli (i ginęli), a nie Polacy, w dodatku na sprzęcie kupionym od USA za pieniądze pożyczone od tego kraju plus odsetki. Co z żelazną kopułą? To są wątpliwości. Argumentów za zakupem jest sporo. Wojna w Ukrainie pokazuje dużą skuteczność śmigłowców, będących poza zasięgiem piechoty, świetnych w niszczeniu logistyki za linią frontu, którą Rosjanie przede wszystkim opierają na kolei. Mogących z dużej odległości niszczyć czołgi i transportery, będąc dla nich nieosiągalnymi. Ale na pewno te wątpliwości nie są nie na miejscu, jeśli umieścić je w kontekście. Czyli braku informacji, demagogii i propagandzie. Słyszymy nieustannie od czołowych postaci europejskiego i amerykańskiego życia politycznego na temat konieczności naszego udziału w wojnie, natomiast nie przedstawiono cienia analizy czy poważnych argumentów, które wskazywałyby na to, że jest ona bardziej potrzebna niż przed rokiem. Angażowanie Polski, albo nawet straszenie tym zaangażowaniem realnie (prawdopodobieństwa nikt nie jest w stanie dziś ocenić), naraża nas na atak przy użyciu rosyjskiej taktycznej broni nuklearnej. Z perspektywy Waszyngtonu to mniejszy problem, bo strategicznych głowic pewnie nikt nie użyje (a przynajmniej tu prawdopodobieństwo maleje), liczy się zaś ostateczny efekt zmagań. Z naszej perspektywy, mieszkańców Warszawy czy innych miast, problem jest bardzo realny. Dlatego kluczowym wydaje się to, żebyśmy mogli skutecznie się bronić, a przede wszystkim dozbrajali ile wlezie Ukrainę, do czego - o dziwo - wielu dzisiejszych jastrzębi wcale się do niedawna nie rwało. Dziś przede wszystkim chciałbym usłyszeć, że zostanie zbudowana jak najskuteczniejsza "żelazna kopuła" na naszej wschodniej granicy. Jest ona warta każdych pieniędzy, a ostatnio problem jakby przestał istnieć. Co z dozbrajaniem Polski w baterie Patriotów i rozwijaniem naszych systemów, przede wszystkim będącej w wiecznej fazie rozwoju "Narwi"? Prezydent na puszczy Na tym tle rozsądnie brzmią dwa apele Andrzeja Dudy. Niestety, pierwszy już nie został wysłuchany, a drugi nie zostanie wysłuchany w przyszłości, co upodabnia naszego prezydenta do biblijnego głosu "wołającego na puszczy". W pierwszym z nich prezydent nawoływał do zwiększenia obecności wojsk USA w Polsce. Już wiemy, że tego nie będzie, będziemy za to mogli obsługiwać amerykański sprzęt kupiony za pożyczone od Ameryki pieniądze. Drugi, to apel - też jak najbardziej słuszny - o to, by państwa NATO zaczęły nie tylko wpłacać do budżetu Paktu to, co powinny, ale podniosły swój udział do 3 procent. Jeśli politycy grożący Putinem traktują sprawę poważnie, to z miejsca powinni propozycję naszego prezydenta zaakceptować. Niestety, nie kwapią się do tego, a to też sprawia, że dziś powinniśmy jeszcze bardziej niż zwykle wierzyć w czyny, a nie słowa. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!