Po dwóch latach wojny wielu zachodnich polityków chętnie zapomina o zasadzie, że jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny i udaje, że rosyjska agresja ich nie dotyczyJeśli Putin nie zostanie pokonany w Ukrainie i uzyska zawieszenie broni, to w przyszłości nie zawaha się przed dalszą ekspansjąW optyce Zachodu główną bronią Putina na tej wojnie są nie tyle czołgi, rakiety i "armatnie mięso", co groźba użycia pocisków jądrowych - sama groźba, a nie użycie Czy Putin - jeśli powiedzie mu się w Ukrainie - może zaatakować kolejny kraj? Może. Choć zapewne nieprędko. I najpierw musi uzyskać zawieszenie broni na swoich warunkach. Do kolejnego ataku potrzebna mu będzie odbudowa zasobów jego sił zbrojnych, a może to zrobić, bo ma do tego ludzi, surowce i stały dopływ najnowocześniejszych komponentów, pomimo embarga na ich dostawy. I pamiętajmy, że Putin ma jeszcze przed sobą co najmniej 12 lat u władzy - dwie sześcioletnie kadencje, które rozpoczną się już za miesiąc, po czymś, co Kreml nazywa wyborami. Zaś rozsypywanie ukraińskiego zboża przez polskich rolników to jeden z podłych ubocznych skutków braku zgody już na samym początku, że broniąc Kijów, bronimy jednocześnie naszą cywilizację. Zabójstwo Nawalnego zmienia perspektywę Gdy prezydent Joe Biden opisuje świat po zabójstwie Aleksieja Nawalnego, nie przebiera w słowach i mówi: "Mamy takiego s...syna jak ten Putin". (Dla precyzji wyjaśnię, że Biden, przemawiając w weekend na wyborczym spotkaniu, użył slangowego skrótu "SOB"). A kremlowskiemu satrapie w to graj. Pozwala sobie na mordowanie opozycjonisty, bo... co mu zrobią. Sprawia mu radość jeżdżenie kijem po klatce, żeby popatrzyć sobie na bezsilne oburzenie demokratycznego świata. Putin pokazuje, że może zabijać kogo chce i gdzie chce, bez obawy, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, bo Zachód wciąż jeszcze bezskutecznie miota się, by wypracować konsensus w sprawie celu, dla którego należy wspierać Ukrainę, by tam właśnie pokonać Rosję. Jej prezydent szybko przestawia Rosję na tory gospodarki wojennej. To jest coś, na co żaden zachodni kraj - włączając w to Polskę i kraje bałtyckie - dziś się nie zdobędzie, a co daje Putinowi strategiczną przewagę na froncie, gdy Ukrainie kończą się pociski artyleryjskie i wciąż nie dostała nowoczesnych myśliwców. Na dodatek w ostatnich dniach Stany Zjednoczone ostrzegły, że Moskwa może pracować nad rozmieszczeniem już w tym roku broni jądrowej w kosmosie. I znów "nic na to nie można poradzić", bo "a nuż Putin tej broni użyje". Jedyne oczywiste rozwiązanie, polegające na tym, żeby pokonać Rosję tam, gdzie pokonać ją można - czyli w Ukrainie - od dwóch lat z wielkim trudem przebija się do najważniejszych gabinetów. Rosyjskie pobrzękiwanie atomową szabelką i strach przed rozbudzonymi populizmem wyborcami skutecznie zatrzymuje tę opcję na progu owych gabinetów. Mówimy tu o wyborcach Donalda Trumpa, którzy pod jego przewodnictwem wołają "America First", a w Unii o wyborcach polityków w rodzaju Marie Le Pen, którzy mogą już wkrótce wywrócić stolik, przy którym siedzą tradycyjne partie centrowe. Trump, chociaż jeszcze daleko mu do prezydentury, już dziś jest w stanie doprowadzić do blokady wsparcia dla Kijowa w Kongresie USA, gdzie utknęła ustawa z ponad 60 miliardami dolarów pomocy dla walczącego kraju. Całkiem prawdopodobne przejęcie władzy przez Trumpa da Putinowi czas wytchnienia, by wzmocnić, militarne możliwości jego kraju. A na dodatek były gospodarz Białego Domu podsuwa mu świetne narzędzia nacisku, grożąc, że rzuci Rosji na pastwę te kraje NATO, które nie wydają dość na zbrojenia. Głośno słychać już obawy, że Kreml może to rozbijactwo Trumpa wykorzystać do sprawdzenia gotowości sojuszu do przestrzegania zobowiązań wynikających z Artykułu 5, który dotyczy zasady zbiorowego bezpieczeństwa. "Tak długo, jak się da" Pamiętacie jeszcze Państwo ten entuzjazm sprzed dwóch lat i obietnice z Zachodu, że "zrobimy wszystko i tak długo, jak będzie trzeba"? Dziś nawet najbardziej proukraiński przywódca, jakim jest Biden, mówi: "tak długo, jak będziemy mogli". Na dodatek od samego początku pełnoskalowej inwazji Putina za tymi głośnymi obietnicami nie poszły transporty z bronią, która mogłaby natychmiast i skutecznie odebrać Rosji ochotę do walki. Ile musiał się Wołodymyr Zełenski naprosić, żeby przysłano mu najpierw stingery i javeliny, a potem samobieżne haubice, patrioty, himarsy, aż wreszcie leopardy, abramsy i (być może) w końcu rakiety dalekiego zasięgu i nowoczesne myśliwce? Wszystko to trzeba było wyciskać jak pastę z tubki. Ale jeśli w końcu trafiło na front, to dlaczego nie mogło od razu? Dlaczego tak się stało? Dlaczego od Waszyngtonu, przez Brukselę do Berlina słychać dziś biadolenia, że przecież można było mocniej uderzyć już rok, dwa lata temu. Jak powiedział dziennikarzowi Politico jeden z unijnych dyplomatów, "to był schemat od pierwszego dnia. 'Nie', potem 'nie, ale', a potem 'tak', gdy presja stała się już zbyt duża". Przecież w porównaniu z potęgą Zachodu Rosja jest gospodarczym i militarnym karłem. Kreml ma jednak jedną potężną broń, której nawet nie musi używać - wystarczy, że nią postraszy. Broń atomową. Chowając się za tą gardą, Putin mógł wpływać na strategiczne decyzje Waszyngtonu i reszty sojuszników. To z powodu tego zagrożenia Biden i (zwłaszcza) kanclerz Niemiec Olaf Scholz, postanowili stopniować dostawy nowoczesnej i skutecznej broni do Ukrainy. Świat się nie zorientował, że Putin tylko grozi, bo więcej by stracił niż zyskał na użyciu broni atomowej - nawet w wersji ograniczonej do niewielkich ładunków taktycznych. Putin jednak nie wygrywa. Na razie... Wszystkie te narzekania to oczywiście smutna prawda, ale nie można zamykać oczu na to, jak nasz świat zmienił się od 24 lutego 2022 r. I to zmienił się na lepsze. Pierwszym celem Putina było powstrzymanie marszu Ukrainy na Zachód, a przede wszystkim jej przystąpienia do Unii Europejskiej, wspólnoty, której demokratyczne fundamenty są tym, co współczesny rosyjski car uznaje za największe zagrożenie dla swojej dyktatury. Drugim - choć równie ważnym - celem była gra na rozbicie jedności Zachodu, który miał się skłócić na tle sporów o stosunek do wojny. Żaden z tych celów Putinowi się nie spełnił. Ukraina jest dziś bliżej Unii niż kiedykolwiek dotąd, a NATO nie tylko obudziło się z letargu, ale jeszcze powiększyło się o Finlandię i (za chwilę) Szwecję. Granica Rosji z sojuszem przedłużyła się o ponad 1300 km, czyli niemal dwukrotnie. A Niemcy, dotąd niezmiennie zapatrzone w handel z Rosją i osłabiające czujność świata wobec jej imperializmu, dokonały "epokowej przemiany" - Zeitenwende - i dziś ich wydatki na pomoc Ukrainie sięgają 22 mld euro, czyli ponad połowę tego, przekazują wszystkie pozostałe kraje europejskie razem wzięte. Na tym jednak dobre wieści się kończą. Ameryka i USA nie nadążają z produkcją pocisków artyleryjskich, przeciwlotniczych i przeciwpancernych na potrzeby Ukrainy. Topnieją zapasy, bo mnóstwo starego sprzętu trafia na front. A w sytuacji, gdy nikt nie wyobraża sobie wprowadzenia zasad gospodarki wojennej, aby dorównać Rosji w wytwarzaniu broni, nie ma szans na szybkie zaspokojenie potrzeb ukraińskiego frontu. Rozbudowa zdolności produkcyjnych może potrwać lata i trzeba w nie inwestować ogromne pieniądze budżetowe, również w firmy prywatne. Nawet jeśli są dobre chęci, to brakuje choćby fachowców. Innym problemem jest słabnąca społeczna wiara w zwycięstwo Ukrainy, co przekłada się na brak gotowości do poświęceń. Według najnowszego badania Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych, przeprowadzonego wśród ponad 17 tys. osób w 12 krajach Unii, tylko jeden na dziesięciu Europejczyków uważa, że Ukraina może wygrać wojnę. Jeszcze większym pesymistą jest komentator Politico, Nicolas Vinocur, który pisze: "Dwa lata po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Putina na Ukrainę, sytuacja nigdy nie wyglądała bardziej niebezpiecznie dla Kijowa. Może jest za wcześnie, by mówić, że Zachód przegra wojnę, ale staje się coraz bardziej jasne, że tak się może stać". Michał Broniatowski