"The Washington Post": Czas na całkowitą likwidację ocen w szkołach?
Oceny w szkołach i na uniwersytetach nie są obiektywne, nie sprzyjają zrozumieniu zagadnień, niszczą zainteresowanie tematem, a także zachęcają do powierzchownej nauki i oszukiwania. Może więc pora zlikwidować je całkowicie?

Interia współpracuje z czołowymi redakcjami na świecie. Co piątek w ramach cyklu "Interia Bliżej Świata" publikujemy najciekawsze teksty opiniotwórczych zagranicznych gazet. Założony w 1877 r. dziennik "The Washington Post", z którego pochodzi poniższy artykuł, to najstarsza gazeta w USA. Jej dziennikarze 73-krotnie zdobywali nagrodę Pulitzera.
Jeśli szukasz kolejnych oznak inflacji, omiń lokalny supermarket i udaj się prosto na Harvard. 20 lat temu średnia ocen tamtejszych studentów wynosiła bowiem 3,41, podczas gdy dziś wzrosła ona do 3,8. Na najstarszym amerykańskim uniwersytecie 79 procent ocen to teraz A i A-minus, co oznacza wzrost o 32 procent w porównaniu z ubiegłą dekadą.
Harvard nie jest wyjątkiem. W New Haven w stanie Connecticut inflacja ocen jest równie powszechna. W roku akademickim 2022-2023 niemal 60 procent ocen, jakie przyznali studentom profesorowie Uniwersytetu Yale, stanowiło A (doskonały; 90-100 proc. - red.), nawet nie A-minus. Jednocześnie zaledwie 20 procent stopni w całym college'u to B+ (bardzo dobry; 80-89 proc. - red.) lub mniej.
Tak jest na kampusach w całej Ameryce: "dżentelmeńskie C" (dobry; 70-79 proc. - red.) z ubiegłego stulecia przemieniło się w "powszechne A".
Kiedy narody stają w obliczu hiperinflacji, czasami uciekają się do tego, co nazywa się denominacją: zmieniają wartość nominalną waluty, często poprzez odcięcie zer, a nawet nadają jej nową nazwę. Dlaczego nie rozważyć podobnego rozwiązania w szkolnictwie wyższym i nie zastąpić czymś ocen literowych?
Gdy miara staje się celem, przestaje być dobrą miarą
Inflacja ocen. Czy dobre stopnie jeszcze coś znaczą?
Oceny są tak powszechne w każdym wieku i na każdym etapie amerykańskiej edukacji, że zakładamy, iż są naturalnym elementem uczenia się. W rzeczywistości są jednak niedawnym wynalazkiem. Przez większość czasu ludzie z powodzeniem uczyli się bez ocen literowych. Dopiero gdy edukacja stała się bardziej zdemokratyzowana (co jest dobre), stała się jednocześnie bardziej usystematyzowana (co czasem jest gorsze).
Oceny i rankingi zaczęły pojawiać się stopniowo w XVIII i XIX wieku, a pierwsze nowoczesne oceny literowe wprowadził w 1897 roku Mount Holyoke College. Inne instytucje - w tym Harvard i Yale - które eksperymentowały z własnymi systemami oceniania, poszły w ich ślady. W latach 40. skala A-F (gdzie A, B i C są uważane za pozytywne, podczas gdy D i F za negatywne - red.) stała się standardem: pięć liter wrytych w szkolny gmach, tak jak twarze czterech prezydentów na Mount Rushmore.
Od samego początku oceny były projektowane raczej dla efektywności samej instytucji niż dla edukacji jednostek. Przy wzroście liczby studentów oceny były proste do obliczenia, łatwe do administrowania i wygodne do komunikowania się w ramach rozwijającej się infrastruktury edukacyjnej. Jak piszą Jeffrey Schinske i Kimberly Tanner w swojej historii oceniania w szkolnictwie wyższym z 2017 r., oceny zawsze odzwierciedlały "ograniczenia systemów instytucjonalnych, a nie potrzeby uczniów".
Oceny nie poprawiają nauki. Miara nie może być celem
Pogląd, że oceny literowe poprawiają naukę, był czymś, co nauczyciele, administratorzy i rodzice po prostu zakładali "przy okazji".
Poza tym nagradzanie uczniów oceną A za wykonywanie prac domowych, a grożenie im oceną F za ich niewykonywanie, wydaje się mądrym sposobem na motywowanie dzieci do opanowywania algebry lub języka angielskiego.
Jednak używanie ocen jako miary i motywatora było z natury wadliwym pomysłem. Po pierwsze, oceny są o wiele mniej spójne i wiarygodne, niż sugeruje ich prostota. Odczyt ciśnienia krwi będzie bowiem taki sam w Austin, jak i w Durham w Karolinie Północnej, ale zadanie z kodowania w Pythonie lub esej o przyczynach wojny domowej w Hiszpanii mogą otrzymać inne oceny na University of Texas niż na Duke University. Liczne dowody pokazują, że ocenianie może się znacznie różnić w zależności od danego profesora, nawet w obrębie jednego uniwersytetu. Niektórzy wykładowcy nie są bowiem konsekwentni i przyznają różne oceny za identyczną pracę, a czynniki zewnętrzne - takie jak charakter pisma i atrakcyjność studenta - również mogą wpływać na oceny.
Ponadto system literowy zderzył się z - nazwanym na cześć brytyjskiego ekonomisty - prawem Goodharta, które głosi, że gdy miara staje się celem, przestaje być dobrą miarą. Oceny miały być jedynie narzędziem do oceny nauki, ale szybko stały się celem ćwiczenia. Dla wielu uczniów celem szkoły nie jest nauka: chodzi wyłącznie o uzyskanie oceny A. Dziesięciolecia badań na wszystkich poziomach edukacji wykazały, że oceny mogą wspierać krótkoterminowe wyniki, a nie długoterminowe zrozumienie, zachęcać zarówno do powierzchownej nauki, jak i do jawnego oszukiwania, a także podważać wewnętrzne zainteresowanie ucznia materiałem.
Kryzys uniwersytetu. Skąd bierze się inflacja ocen?
Carol Dweck ze Stanford University i inni badacze wykazali, że "cele wydajnościowe" (uzyskanie wysokiej oceny) i "cele nauki" (opanowanie materiału) biegną oddzielnymi ścieżkami. Spełnienie celu wydajnościowego niekoniecznie oznacza bowiem, że ktoś osiągnął cel nauki. A jeśli stosy recenzowanych badań cię nie przekonują, jest ktoś, kogo powinieneś poznać: moi. Uczyłem się francuskiego przez sześć lat w szkole średniej i na studiach. Miałem same piątki na każdym sprawdzianie, w każdym semestrze. Nie umiem mówić po francusku.
Powód: byłem skupiony na celach wydajnościowych (otrzymaniu piątkowej oceny A), a nie na celach edukacyjnych (mówieniu po francusku). Potrafiłem wykrztusić trzecią osobę liczby pojedynczej w trybie łączącym czasowników nieregularnych na zawołanie, ale gdybym kiedykolwiek znalazł się w Tuluzie z przebitą oponą, zostałbym na poboczu drogi.
Prawo Goodharta pomaga również wyjaśnić nieustanny wzrot liczby ocen A. Inflacja ocen pojawiła się po raz pierwszy w latach 60., kiedy profesorowie przyznawali wysokie noty, aby utrzymać studentów w szkole i z dala od wojny w Wietnamie. Obecnie miara ta stała się celem z innych powodów. Na przykład znaczna część kursów licencjackich jest obecnie prowadzona przez tymczasowych wykładowców pracujących na pół etatu. Przyznają oni często wysokie oceny, ponieważ ich dalsze zatrudnienie częściowo zależy od ocen kursu wystawionych przez studentów. Ci drudzy wystawiają natomiast wysokie oceny pobłażliwie oceniającym wykładowcom.
Tymczasem gdy czesne gwałtownie wzrosło, a uczelnie zaciekle konkurują o pieniądze rodziców i liczbę studentów, wysokie oceny stały się tym, co eleganckie akademiki, lśniące siłownie i wykwintne stołówki: kolejnym udogodnieniem, które ma zadowolić klientów.
Oceny nie są konieczne. Są szkoły, które dają inny feedback
Wady ocen nie są jednak nowym odkryciem. Myśliciele tacy jak Alfie Kohn krytykują ten "przemysł" od dziesięcioleci, a w edukacji podstawowej i średniej szkoły takie Montessori, Big Picture, czy Mastery Transcript Consortium porzuciły tradycyjne stopnie.
Szkolnictwo wyższe oferuje obiecujące pole dla reform. Dla ponad połowy młodych Amerykanów college funkcjonuje jako brama do dorosłości. Jednak istotne badania konsekwentnie wykazują, że korelacja między ocenami na studiach a wynikami w pracy jest znikoma. W świecie, w który studenci college'ów mają wejść, schemat liter z XIX wieku jest mniej więcej tak samo przydatny w promowaniu doskonałości, jak gęsie pióro. Jaka jest więc alternatywa?
W Hampshire College i Evergreen State College profesorowie wystawiają oceny narracyjne prac studentów zamiast ocen literowych. Sarah Lawrence College wystawia oceny, ale kładzie większy nacisk na pisemne opisy tego, jak dobrze studenci opanowali sześć kluczowych umiejętności.
Reed College rejestruje oceny, ale nie przekazuje ich bezpośrednio studentom (pod warunkiem, że utrzymują dobre wyniki), promując zamiast tego rozwój intelektualny poprzez szczegółowy feedback ze strony instruktorów i konferencje. Na Brown University studenci mogą natomiast wybrać kursy z zaliczeniem "zadowalającym"/"bez zaliczenia" zamiast oceny i poprosić o pisemne "raporty o wynikach kursu" dotyczące ich pracy.
Alternatywne metody oceniania - klucz do odnowy edukacji wyższej
Zmiany te niwelują dwie główne wady obecnego systemu: są to środki, a nie cele i stawiają rozwój jednostek ponad wygodę instytucji. Wymagają znacznie więcej czasu i pieniędzy niż testy wielokrotnego wyboru, ponieważ traktują studentów jak złożone jednostki, a nie wymienne części. Podchodzą do studentów college'u tak, jak podchodzi się do artystów, sportowców i naukowców: stawiając wysokie oczekiwania, wymagając sumienności i oferując szczegółowe, zindywidualizowane informacje zwrotne i możliwości doskonalenia się.
Niektórzy mogliby powiedzieć, że te metody zastępowania ocen są odpowiednie tylko dla pewnych rodzajów uczelni. Bzdura. Wiele innowacji, które zaczęły się na czymś, co wydawało się niegdyś hipisowskim marginesem, stało się mainstreamowe. Pomyślmy choćby o jodze, wegetarianizmie i energii słonecznej.
Inni krytycy mogliby wyśmiewać te metody jako zbyt "łagodne". Kolejna bzdura. Łagodność polega bowiem na tym, że niektórzy uczniowie prześlizgają się przez luki w systemie, a inni otrzymują puste pochwały za niewielkie osiągnięcia.
W amerykańskiej edukacji - być może bardziej niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia - status quo jest trudny do obalenia. To jednak istotny punkt wyjścia, ponieważ gdy pociągniemy za nitkę ocen, struktura edukacji wyższej zaczyna się pruć. Dlaczego studia trwają cztery lata dla niemal każdego studenta z każdego kierunku na każdym uniwersytecie? Dlaczego kursy odbywają się w sztywnych 15-tygodniowych segmentach, zamiast pozwolić studentom rozwijać się we własnym tempie? Dlaczego dzielimy naukę na odrębne przedmioty, skoro rzeczywiste problemy obejmują wiele dyscyplin?
Jeśli poważnie myślimy o przygotowaniu młodych ludzi do złożoności XXI wieku, konieczna jest radykalna zmiana w szkolnictwie wyższym. Najlepiej zacząć od ocen.
---
Tekst przetłumaczony z "The Washington Post".
Autor: Daniel Pink
Tłumaczenie: Nina Nowakowska
Tytuł i śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji.
Więcej tekstów "Washington Post" możesz znaleźć w płatnej subskrypcji.
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!