Ukraina jako cel pośredni. Rosja przymierza się do ataku na państwa NATO?
Czy armia, która od 19 miesięcy nie potrafi poradzić sobie z podbojem Ukrainy, rzeczywiście może stanowić zagrożenie dla największego sojuszu militarnego na świecie? Propagandowe rojenia Kremla mogą być jednocześnie planem. Moskwa stawia bowiem na słabnięcie Zachodu, prezydenturę Donalda Trumpa i zerka łapczywie w kierunku państw bałtyckich.
Od kilku miesięcy medialną przestrzeń co rusz wypełniają ponure przepowiednie dotyczące przyszłości Europy. Ich wysyp ma bezpośredni związek z sytuacją na froncie rosyjsko-ukraińskiej wojny. Im bardziej oczywiste stawało się, że nie będzie szybkich rozstrzygnięć i błyskotliwego ukraińskiego zwycięstwa, tym więcej pojawiało się czarnowidztwa. Prawdziwa erupcja proroctw nastąpiła wraz z końcem nieudanej ukraińskiej kontrofensywy i przejęciem inicjatywy operacyjnej przez Rosjan.
Wojna za sześć lat
- Rosja nie zamierza zatrzymać się na Ukrainie. Jej ambicje sięgają daleko poza granice tego kraju - ostrzegał w maju br. przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO adm. Rob Bauer.
Krok dalej - wskazując konkretne ofiary agresji - poszedł na początku października ukraiński prezydent.
- Do 2028 r. Kreml będzie w stanie odbudować zniszczony przez nas potencjał militarny, a Rosja zyska wystarczającą siłę, aby zaatakować kraje bałtyckie - mówił Wołodymyr Zełenski podczas posiedzenia Europejskiej Wspólnoty Politycznej w hiszpańskiej Grenadzie.
Gdy padały te słowa, ukraińska armia zaczynała piąty miesiąc "bicia głową w mur" na Zaporożu. Z Waszyngtonu zaś płynęły coraz bardziej hiobowe wieści dotyczące ograniczenia wojskowego wsparcia dla Kijowa. Taki klimat sprzyjał obawom, że Ukraina zmuszona będzie ułożyć się z Rosją, de facto odraczając tylko konflikt na kilka lat. I właśnie przed skutkami takiego "zamrożenia wojny" przestrzegał Zełenski.
Że coś na rzeczy jest - że Rosjanie, mimo niepowodzeń w Ukrainie, nadal planują agresywne działania wobec innych sąsiadów - przekonywał kilka dni później amerykański Instytut Studiów nad Wojną (ISW). Jego analitycy zwracali uwagę na zmiany organizacyjne w rosyjskich siłach zbrojnych - powołanie nowego okręgu wojskowego i nowych jednostek.
ISW nie silił się na przewidywania, kiedy owa restrukturyzacja pozwoli na przystąpienie do kolejnej wojny. To zadanie wykonał w połowie listopada inny think-tank - Niemiecka Rada Stosunków Zagranicznych. W jej ocenie ewentualne zamrożenie konfliktu w Ukrainie może skutkować przyszłym atakiem Rosji na NATO, a Władimir Putin potrzebuje na przygotowanie sił sześciu lat.
Ostateczna alternatywa
Jeszcze krótszą perspektywę czasową wskazał kilka dni temu mjr Michał Fiszer - popularny analityk militarny - w wywiadzie dla gazeta.pl. Jego zdaniem Rosja już w 2026 r. - po pokonaniu Ukrainy - ruszy na Polskę, a później dalej, na inne kraje NATO. Wojna przeniesie się na Zachód kontynentu - wieszczył ekspert. Chyba że już dziś weźmiemy się na poważnie za budowanie własnych potencjałów i, przede wszystkim, za pomoc Ukrainie.
I właśnie o to w tym wszystkim chodzi - o wskazanie ostatecznej alternatywy, przed jaką znaleźli się sojusznicy. "Albo pomagamy Ukrainie, albo będzie kiepsko" - ta sugestia, formułowana przez różne podmioty (zapewne z różnych pobudek), ma działać mobilizująco na zachodnie opinie publiczne, to od nich bowiem zależy, co zrobią politycy.
Jest też w tych głosach apel - często wyrażany wprost - o zredefiniowanie celu, jaki wobec Rosji w kontekście Ukrainy mają rządy państw NATO. Pierwotny zamiar - niedopuszczenie do utraty przez Ukrainę niepodległości - został zrealizowany. Tylko co z tego, skoro nadal zagrożona jest ukraińska integralność terytorialna, bo Rosja pozostaje niedostatecznie poturbowana, ba, przyzwyczaja się do funkcjonowania w warunkach niedoborów wynikłych z sankcji i ostracyzmu.
Trzeba więc postępować odwrotnie, niż sugerują społeczne nastroje i stan budżetów - zintensyfikować a nie ścinać pomoc dla Kijowa. Inaczej Rosja nigdy nie będzie wystarczająco słaba, by nie stanowić zagrożenia dla sąsiadów.
Zasadnicza rola wojsk lądowych
Zrozumienie, że chodzi o retoryczny zabieg dla podtrzymania mobilizacji, nie znosi jednak dysonansu, z jakim mamy do czynienia w odniesieniu do potencjału militarnego Rosji. Bo czy armia, która od 19 miesięcy nie potrafi poradzić sobie z podbojem Ukrainy, rzeczywiście może stanowić zagrożenie dla największego sojuszu militarnego na świecie?
Przewagi ilościowe i jakościowe w zakresie sił morskich i powietrznych są po stronie NATO miażdżące. A o ile rosyjska marynarka i lotnictwo angażują się w ukraiński konflikt w ograniczony sposób - można więc przyjąć, że zachowały istotne zdolności - o tyle wojska lądowe są w tej wojnie "po całości". I to one przyjęły demolujące ciosy, z powodu których zatracono efekty trwającej ponad dekadę modernizacji. 350 tys. zabitych i rannych, 20 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego najlepszej (co wcale nie oznacza że nieproblematycznej) jakości - tak wygląda dotychczasowy bilans "trzydniowej operacji specjalnej". A Ukraina nadal walczy, Rosjanie wciąż ponoszą poważne straty. Ludzi im jak na razie nie brakuje, ale na front trafia coraz starszy sprzęt, a o amunicję trzeba prosić Koreę Północną i Iran.
Tymczasem to właśnie wojska lądowe miałyby do odegrania kluczową rolę w ewentualnych próbach zajęcia państw nadbałtyckich czy Polski. A Rosja nie tyle musi je odbudować - co czyni na bieżąco i bez efektów w postaci spektakularnych sukcesów w Ukrainie - co zbudować na nowo, tak, by jakościowo były znacząco lepsze niż 24 lutego 2022 r., lepsze niż obecnie.
Czym więc jest rosyjska doktryna wojenna, literalnie nastawiona na konfrontację z NATO? Czym wypowiedzi polityków z Moskwy, co rusz odgrażających się kolejnym państwom (i stolicom) Sojuszu? Czym zabiegi kremlowskiej propagandy, kreujące wizerunek "rodiny" już zmagającej się z Zachodem, dziś w Ukrainie, lada moment zaś na równinach znienawidzonej Europy? Rojeniami?
Długofalowe kalkulacje
Fakt, iż są rojeniami, nie wyklucza, że mają zarazem status planu. Na Kremlu bowiem żywa jest wiara w słabnący Zachód - w najświeższej odsłonie zakłada ona polityczno-strategiczną woltę Stanów Zjednoczonych, które pod przywództwem Donalda Trumpa wybiorą izolacjonizm, włącznie z wycofaniem się z NATO.
Elementem owej wiary jest przekonanie o postępującej "zniewieściałości" zachodnioeuropejskich społeczeństw. "Żaden Francuz czy Hiszpan nie wytrzyma w okopie tyle co Rosjanin" - zapewniają propagandziści. Na marginesie: to stereotypowa i na swój sposób zabawna pewność. Nie ma wielkiej liczby świadectw mówiących o wyjątkowej hardości i odporności rosyjskiego żołnierza (jest za to mnóstwo relacji rysujących odmienny obraz). Jedyne, co może martwić potencjalnych przeciwników Rosji, to łatwość i determinacja, z jaką rosyjscy dowódcy szafują żołnierskim życiem.
Wracając do sedna - słaby, pozbawiony lidera Zachód, to szansa dla Rosjan. A uporawszy się z Ukrainą (choćby przez zamrożenie konfliktu), Rosja byłaby w stanie w ciągu kilku lat stworzyć lądowy komponent, zdolny uzyskać lokalną przewagę. Nie nad Polską, ale nad krajami bałtyckimi owszem. I wówczas, kryjąc się za tarczą nuklearnego szantażu, Moskwa mogłaby spróbować agresji.
NATO - nawet bez USA - też ma broń jądrową, ale czy byłoby zdolne jej użyć dla ochrony Litwy czy Łotwy? Zajęcie "pribałtyki" spotęgowałoby rozkład zachodnich struktur bezpieczeństwa - i wówczas można by było próbować sięgać dalej. Podgryzać dużo większe i silniejsze zwierzę, korzystając z tego, że jest chore i wpół żywe.
Tak, długofalowo (z perspektywą na kilkanaście lat), kalkulują na Kremlu.
Marcin Ogdowski