Godnościówka wschodnioeuropejska
Weźmy taką Dacię Duster. Cała Europa nią jeździ, samochód niedrogi i jak na swoją cenę porządny, a rumuńska marka dodaje jej w Europie głównie alternatywnego nieco szwungu: wiadomo, wszystko, co poza mainstreamem jest fajne i cool. Ale stara Europa nie musi nic już nikomu udowadniać. Dlatego Francuzi, Niemcy, a nawet i Polacy jeżdżą samochodami z rumuńskim znakiem firmowym na masce i nie widzą w tym problemu. Rumuni w końcu też: to przecież ich własna marka.
Ale spróbujcie sprzedać dacię na wschodzie: w Ukrainie czy (przed wojną) w Rosji. Nie ma szans. Właśnie dlatego w krajach byłego ZSRR weszła na rynki jako... Renault Duster.
Kraje poradzieckie cierpią na niedostatek szacunku w oczach świata. Ich popkultura pełna jest narzekania: "oni nas nie szanują". Dlatego nadal, do pewnego stopnia, funkcjonuje tam myślenie typu "zastaw się a postaw się", znane zresztą Polakom od dawna - niby po co Jerzy Ossoliński, wjeżdżając w 1633 roku do Rzymu gubił na bruku złote podkowy?
Właśnie po to, żeby go szanowano. A przez niego i Polskę. Uważaną już wtedy za kraj północnych, pijanych i brodzących w wiecznym śniegu i błocie obdartusów. No więc dlatego ani Rosjanie nie chcieli kupować rumuńskich maszyn, ani Ukraińcy, i za nic mieli tłumaczenie, że konstrukcja tak naprawdę jest francuska, a silnik - japoński. Rumunia to po prostu słaba marka i tyle.
Ba, właściwie wojna w Ukrainie też wybuchła do pewnego stopnia z powodu braku poszanowania. Putin wiele razy powtarzał, że chciał się z Zachodem dogadać i że próbował przez 20 prawie lat funkcjonować na linii Rosja-NATO w pozycji równego.
Nie mógł, oczywiście, bo Zachód, który - co by nie mówić - kieruje się jednak jakimiś wartościami (a przynajmniej do niedawna jeszcze to robił, w epoce populizmu bowiem wszystko się zmienia) i ani myślał tolerować rosyjskich więźniów politycznych, manipulowanej demokracji. A do tego nie zamierzał, na szczęście, poświęcać Europy Środkowej na rzecz jej powrotu pod kremlowski but i pozycję "bliskiej zagranicy", na czym Putinowi zależało i zależy.
Niekonsekwencja Zachodu
Z perspektywy Putina takie podejście Zachodu było jednak niczym innym, jak tylko brakiem szacunku. Nic dziwnego zresztą, że trudno mu było uwierzyć w zachodnie zapewnienia o wartościach, Zachód bowiem nie zawsze jest przecież konsekwentny. Amerykańskie popieranie antykomunistycznych dyktatorów na całym świecie w czasie zimnej wojny i obsadzanie ich w roli "naszych sk..." było przecież w swojej strukturze podobne do rosyjskiego popierania środkowoeuropejskich dyktatorów w rodzaju Łukaszenki na Białorusi, Vucicia w Serbii czy Janukowycza w Ukrainie, zresztą długo można wymieniać.
A i teraz inaczej traktuje się, powiedzmy, jawnie niedemokratyczną Arabię Saudyjską czy Izrael trzymający pod butem Palestyńczyków i stosujący wobec nich morderczą zbiorową odpowiedzialność, a inaczej - na nasze, trzeba powtórzyć, szczęście - Rosję. Tak, Zachód nie jest konsekwentny, ale ten brak konsekwencji nie powinien służyć do tego, by wszystkie standardy równać w dół.
Putin tego, oczywiście, zrozumieć nie chce i nie może, atakując więc Ukrainę w swoich oczach zrobił to samo, co Ameryka atakując, powiedzmy, Irak czy Afganistan: "zabezpiecza swoje interesy", bowiem "chce, żeby Rosja czuła się bezpieczna". Jak bezpieczna się przez te rosyjskie dążenie do "bezpieczeństwa" czuje Europa Środkowa - wiemy doskonale.
Ale tak. Poczucie bycia pogardzanym. W retoryce kremlowskich trolli co chwila pojawia się skierowany do broniących się i wymachujących rozpaczliwie natowskimi i unijnymi flagami Ukraińców wątek: "myślicie, że ta tak naprawdę Europa was chce?".
Europa, trzeba dodać, nie ma na ten zarzut dobrej odpowiedzi. I chce, i boi się. Ukraińcy to wiedzą. Rzecz w tym, że propozycja cywilizacyjna Rosji jest jednak gorsza. A w chwili, gdy na ukraińskie miasta spadają rosyjskie bomby, a w okopach ginie ukraińska młodzież, w ogóle nie ma o czym mówić.
Godność ponad wszystko
Ale narracja godnościowa się powtarza. Gruziński premier Irakli Kobachidze, zawieszając negocjacje z Unią Europejską do 2025 roku, mówił to samo: "dlaczego Unia nas nie szanuje?". Wspominał o tym, że Gruzja nie musi udowadniać swojej europejskości, jest bowiem starym europejskim krajem, starszym od wielu z tych, które dziś w Unii brylują. Kobachidze, oczywiście, przykrywa w ten sposób prorosyjski zwrot, ale jego argumenty brzmią w uszach wielu Gruzinów logicznie.
I tak właśnie, wracając do tematu rumuńskiego, rozumieć trzeba niespodziewane przejście do drugiej tury wyborów przezydenckich antysystemowego kandydata Calina Georgescu, uważanego za kandydata prorosyjskiego. Z tego zresztą powodu wybory unieważniono, uzasadniając, że w kampanii Georgescu nie wiadomo skąd pojawiły się duże pieniądze (Georgescu twierdził, że nie wydał na kampanię ani grosza), nie wspominając o manipulacji algorytmami TikToka, za pomocą którego Georgescu się promował i wypromował.
Tak, owszem, Georgescu wypowiadał się przychylnie o Władimirze Putinie i sprzeciwiał się "służalczej", jak ją nazywał, polityce Rumunii wobec Zachodu (w tym NATO i UE), i z tego choćby powodu mógł być dla Rosjan użyteczny.
Ale Rumuni, którzy są - podobnie jak Polacy - tradycyjnie "kremlosceptyczni" nie mogli nabrać się na prorosyjską narrację. Ani, jak się wydaje, na spiskowe teorie głoszone przez kandydata (nanoboty w Coca-Coli, za pomocą których światowy kapitał kontroluje umysły konsumentów, "plandemia" i tak dalej).
Co więc było przyczyną tak silnego i niespodziewanego poparcia dla Georgescu? No właśnie: godnościówka.
"Europejczycy drugiej kategorii"
Rumuni, wybierając Georgescu, który mówił bardzo dużo o rumuńskiej dumie i klasycznym już w regionie "wstawaniu z kolan" wszedł w te same buty, w które wchodzą wszyscy w Europie, którzy mają dość bycia "Europejczykami drugiej kategorii" (Rumunia dopiero 1 stycznia, razem z Bułgarią, wejdzie do strefy Schengen) i mają dość swoich proeuropejskich elit, które są tak (przynajmniej werbalnie) usłużne wobec Brukseli, jak skorumpowane.
Ten problem, nota bene, występuje wszędzie. I coraz więcej polityków zdaje sobie z tego sprawę. W Polsce przecież wielkim sukcesem proeuropejskiej Platformy Obywatelskiej było "odzyskanie" polskiej flagi z rąk Jarosława Kaczyńskiego: na początku kadencji Prawa i Sprawiedliwości proobywatelskie i antypisowskie protesty odbywały się bardziej pod flagami Unii i przy dźwiękach "Ody do radości", niż pod flagą biało czerwoną i przy "Mazurku".
Fakt, że pod koniec drugiej kadencji PiS to się zmieniło, świadczy o tym, że ten problem jest również przez proeuropejskie partie widziany. O tym samym świadczą ostatnie umizgi Donalda Tuska wobec godnościowego elektoratu (kwestia pushbacków na granicy, tarczy Wschód, czy także niezbyt proniemiecka polityka zagraniczna).
Jest to jakaś zmiana, do tej pory bowiem każdy wschodnio- czy środkowoeuropejski polityk, który demonstrował swoją niezgodę na pełnienie funkcji wobec Zachodu rozumianej jako "służebna" (nie zawsze tak rzeczywiście było, ale bywało) wpadał nieuchronnie w sidła rosyjskiej narracji.
Tak się stało z Viktorem Orbanem na Węgrzech, z Robertem Ficą na Słowacji, nawet antyrosyjski PiS nie miał wyjścia i w swojej godnościowej, zachodosceptycznej retoryce musiał szukać sojuszników wśród prorosyjskich ugrupowań, takich jak Front Narodowy Marine Le Pen we Francji, francuski VOX i tak dalej. Wyjątek robiąc wyłącznie dla równie prorosyjskiej niemieckiej AfD, ale wiadomo: Niemcy to Niemcy. Kazuistycznie wyłącznie wyłamują się z tego systemu.
Na szczęście jednak, jak się okazuje, proeuropejscy i prozachodni politycy nie są skazani na godzenie się ze swoim wizerunkiem "prymusów w europejskiej klasie" wyprężonych przed swoimi nauczycielami z Brukseli i Waszyngtonu na baczność.
Pytanie brzmi - czy naprawdę musi to się odbywać takim kosztem, jakim się odbywa, czyli łamania prawa na granicy polsko-białoruskiej?
Czy naprawdę tak trudno jest zachowywać się jednocześnie godnie i podmiotowo, a równocześnie proeuropejsko? Pewnie tak. Pytanie jak - w czasach galopującego populizmu - to sprzedać wyborcom. Ale to już pytanie do spin doktorów.
Ziemowit Szczerek