Można mieć powody do głębokiego niepokoju. Donald Tusk ogłasza wielkie czyszczenie po PiS, a jeden z prawniczych rzeczników jego racji, Wojciech Sadurski, ogłasza, że "konstytucja to pułapka, którą PiS zastawił na demokrację". Minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz natychmiast śpieszy, aby od tej pułapki nowy układ rządowy uwolnić. Groźne zabawy prawem Przejmuje media publiczne na podstawie sejmowej uchwały i ogólnego odwołania się do prawa właściciela. Choć wymagana byłaby ustawa, bo prawo dotychczasowe wyraźnie wskazuje, kto (Rada Mediów Narodowych) ma prawo obsadzania i zmieniania władz spółek medialnych. Po cichu politycy i życzliwi komentatorzy tłumaczą, że to stan wyższej konieczności. Przecież obecna koalicja nie ma swojego prezydenta, a ten który jest, "zawetuje każdą naszą ustawę". A PiS na przełomie roku 2015 i 2016 miał Andrzeja Dudę. Tu bym nawet był w stanie spojrzeć na sprawę ich oczami. Choć naruszenie prawa widzi każdy. Inna historia jawi mi się jako groźniejsza. Sąd Okręgowy w Warszawie jak na zawołanie zamyka wyrokiem skazującym sprawę byłych ministrów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Termin został wybrany przypadkowo? Kiedy Klaus Bachmann, kolejny po Sadurskim ochotniczy doradca nowej koalicji i Donalda Tuska, wzywa do poprawiania rzeczywistości z "niepraworządnej" na "praworządną" metodami policyjnymi, zbliżonymi do stanu wyjątkowego. Odbywa się spektakl nieuznawania dawnego ułaskawienia dokonanego przez prezydenta Andrzeja Dudę. Dokonanego, dodajmy, zgodnie z podręcznikowymi regułami procedury karnej. Potem także spektakl nieuznawania decyzji jednej z izb Sądu Najwyższego. Nie jest podobno sądem, choć kilka dni później jest sądem, kiedy uznaje legalność wyboru obecnego parlamentu. Na prezydenta zastawiona zostaje pułapka godna logiki terrorystycznej. Panowie Kamiński i Wąsik są w tej akcji zakładnikami. Kiedy prezydent uruchamia procedurę ponownego ułaskawienia, z powodów ewidentnie humanitarnych, ogłasza się, że przyznał tym samym, iż poprzednie było nielegalne. W rzeczywistości niczego nie przyznał, a uległ przemocy. To bilans po zaledwie miesiącu rządzenia. Media bliskie opozycyjnej prawicy ogłaszają non stop początek autorytaryzmu, dyktatury Tuska. Telewizja Republika odmienia słowo "totalitaryzm" (a więc coś jeszcze głębszego od rządów autorytarnych) przez wszystkie przypadki. Prawica wraca do przekonania sprzed roku 2015: że mamy do czynienia z odrodzeniem się systemu komunistycznego z czasów stanu wojennego. Na dużej demonstracji przed Sejmem 11 stycznia jej uczestnicy skandują: "konstytucja". Jak zaledwie wczoraj ich przeciwnicy, dziś rządzący, kiedy byli w opozycji. Można by to wszystko sprowadzić do teatru, widowiskowej zamiany ról. Ale przecież piszę, że dzieje się coś niepokojącego. Nie ja jeden. Demokracja, czyli patologie Rafał Woś, publicysta lewicowy, ale życzliwy szczególnie społecznej polityce PiS, napisał dla Interii szczególny felieton. Oto główna teza z leadu: "Żadna władza w Polsce po roku 1989 nie była tak bliska osunięcia się w faktyczną tyranię, jak ta obecna. Żadna też nie dawała sobie na taką tyranię tak wielkiego przyzwolenia. Żadna wreszcie nie była tak skuteczna w praktycznym eliminowaniu krępujących ją bezpieczników". W tekście nie pada definiujące obecną sytuację słowo "autorytaryzm". Ale pada "tyrania", skądinąd przywoływana dopiero jako zagrożenie. Niepokój redaktora Wosia jest mi bliski. Zarazem będę się upierał, że żyjemy wciąż w państwie demokratycznym. Tak jak upierałem się przy tym przez osiem lat rządów PiS. Tyle że to demokracja patologiczna, niechlujna, gdzie rządzący pomagają sobie łokciami. Pomagali sobie także za rządów Jarosława Kaczyńskiego, Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego. Zgadzam się z Wosiem w tym, że teraz niebezpieczeństwo jest większe. Ale niestety, to większość obywateli przyzwoliła na ten klimat przy urnach. Bo demokracja nie chroni automatycznie przed patologiami. Przywołam przykład jednej z kolebek systemu demokratycznego, czyli Stanów Zjednoczonych. Kiedy w latach 30. wieku XIX tamtejszy Sąd Najwyższe przegłosował werdykt niepożądany przez ówczesną administrację, popularny, a jakże, prezydent Andrew Jackson powiedział: "Prezes Marshall wydał wyrok, niech teraz prezes Marshall go wykona". Rzecz dotyczyła praw Indian. Rzecz jasna, John Marshall, wybitny amerykański prawnik, nie miał własnych środków egzekwowania sądowych wyroków. Tu mamy sytuację podobną. Prezydent i Izba Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego coś postanawiają. Ale realną władzę ma kto inny. Jan Rokita napisał w "Teologii Politycznej" ciekawy tekst. Wskazuje na to, że obecna władza próbuje pozbyć się gorsetu prawnych ograniczeń z radykalizmem, przed którym PiS się cofał. Woś pisze to samo. Rokita przestrzega, że tam, gdzie łamie się procedury, prędzej czy później pojawia się przemoc. Przemoc niekoniecznie fizyczna, ale na pewno prawna, administracyjna. Oczywiście ewolucja USA była taka, że przypadków choćby nieposzanowania sądowych wyroków było coraz mniej, nie coraz więcej. Ale cały czas amerykańskiej demokracji towarzyszyły rozmaite patologie, deformacje. Między latami 30. i 70. wieku XX Edgar Hoover, szef FBI, tamtejszej policji federalnej, inwigilował bez podstawy prawnej amerykańskich obywateli. Nikt nie powie jednak, że tamte Stany Zjednoczone były "autorytarne" czy "totalitarne". Naturalnie i w tej sferze ewolucja prowadziła w dobrą stronę. W latach 70. wieku XX wszechwładza służb specjalnych została w USA utemperowana. Pamiętajmy skądinąd, że działo się to w realiach kraju toczącego zimną wojnę z mocarstwem naprawdę totalitarnym: Związkiem Sowieckim. Czy amerykańska demokracja nie ma dziś wad? Ależ ma, choćby dyktat politycznej poprawności. Czy dla kontrastu z dawnymi kłopotami prezesa Marshalla nadmierna władza sądów. Polska demokracja ewoluuje natomiast w stronę groźną. W miejsce korekt ograniczających wszechwładzę rządzących utrwala się logika rewanżu prowadząca do coraz większych ekscesów. Ja nie będę radził, jak ma obecna koalicja poprawiać "pisowski system" w ramach konstytucji. Z pewnością nie pomysłem eliminacji z wymiaru sprawiedliwości jednej trzeciej sędziów. Smutne jest, że w tych ekscesach gotowa jest uczestniczyć inna część sędziów. Znika jakikolwiek autorytet, do którego można by się odwołać. W manipulowaniu prawem ochoczo uczestniczą dawni rzecznicy praw człowieka i praworządności, jak nowy minister sprawiedliwości Adam Bodnar. Mniej bezpieczników Na koniec dwie uwagi. Pierwsza, zarówno Woś jak i Rokita nie negują, że PiS też próbował sobie na różne sposoby pomagać łokciami. Ale w naturalny sposób to bagatelizują, bo zajmuje ich to, co dzieje się dziś. Ja jednak podkreślę, że arogancja tamtej władzy miała wpływ na obecną spiralę. Poczucie przewagi, wynikającej z arytmetycznej większości w parlamencie, zostało zaszczepione liberalno-lewicowej opozycji, i teraz powraca w postaci odwetu. Natomiast zgadzam się z Rafałem Wosiem, że obecny system władzy ma w naturalny sposób mniej bezpieczników. Niepokojąca jest jednomyślna zmowa całej koalicji, także partii, które zapowiadały inny styl rządzenia (Trzecia Droga). Obecną władzę oklaskują elity: główne media, środowiska intelektualne, akademickie, artystyczne. Tabun prawników gotów jest uzasadniać jej racje, wbrew oczywistym faktom. Zdarzają się jeszcze przeszkody, jest decyzja odważnego referendarza z sądu rejestrowego aby nie wpisać powołanych z naruszeniem prawa władz spółek medialnych do Krajowego Rejestru Sądowego. Ale obawiam się, że nowy system znajdzie sposób, aby to obejść, już zresztą znalazł w postaci fikcyjnej "likwidacji" TVP. Oponentów, także sędziów, wrzuca się do worka z napisem "pisowcy" i walec jedzie. Jedzie, miażdżąc poczucie prawa. Może najważniejszym bezpiecznikiem, który istniał za PiS, a teraz istnieć przestał, jest wzgląd na reakcje instytucji międzynarodowych, zwłaszcza unijnych. PiS się cofał pod naporem różnych wrzaw. Nie zawsze, ale często. Dziś Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej potrafi jeszcze umyć ręce od polskich sporów. Jak ostatnio, kiedy uchylił się od rozstrzygnięcia, czy i jak walczyć z "neosędziami". Ale ciężko na niego liczyć, kiedy nowa władza narusza normy prawne. Tym bardziej dotyczy to Komisji Europejskiej czy polityków unijnego mainstreamu. Będą oklaskiwać Tuska, jak zrobił to chadecki polityk niemiecki Manfred Weber przy okazji aresztowania Kamińskiego i Wąsika. W ewentualną interwencję unijnych organów wpisany byłby skądinąd paradoks. To obóz Kaczyńskiego przestrzega, że te wszystkie zmiany służą federalizacji Unii i wymuszeniu na Polakach zgody na nią. Ciężko jest w takim razie żądać od Brukseli, aby się wtrącała. To jednak zapewnia Tuskowi względną bezkarność, także przyzwolenie międzynarodowej opinii publicznej (o ile coś takiego istnieje). Czy to już "tyrania"? W sensie literalnym nie, dopóki to można zmienić przez kolejne wybory. W sensie metaforycznym, do pewnego stopnia tak, bo mamy do czynienia z władzą coraz bardziej arbitralną. Tyle że niestety ta władza spełnia, też do pewnego stopnia, marzenia Kaczyńskiego. Rząd strząsa z siebie rozmaite gorsety, liczy się nieograniczona wola polityczna, a nie system wzajemnego blokowania się różnych instytucji. Tyle że to nie jego rząd to osiąga, a ekipa o przeciwstawnych w kilku sprawach celach. Nie chcę jednak twierdzić, że tylko Kaczyński to wywołał. Już SLD-owski rząd Leszka Millera poczynał sobie dość samowładnie. Tusk w latach 2007-2014 - także. Widać, że na to jesteśmy, my, Polacy, skazani. Pytanie, czy dojdziemy kiedyś do granic tej groźnej tendencji. PS. W swoim ostatnim felietonie napisałem, że Aleksander Kwaśniewski, ułaskawiając w roku 2005 Ryszarda Kalisza, zrobił coś podobnego jak Andrzej Duda z Kamińskim i Wąsikiem. W rzeczywistości tamten prezydent uruchomił procedurę ułaskawienia wobec swego współpracownika, ale jej nie dokończył. Zmyliły mnie rozmaite, nieprecyzyjne opisy tamtej historii w mediach. Przepraszam. Piotr Zaremba