Kiedy minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz ogłosił postawienie Telewizji Polskiej, Polskiego Radia i Polskiej Agencji Prasowej w stan likwidacji, główny polityczny doradca prezydenta Dudy Marcin Mastalerek zareagował twitterowym żartem. Minister ma być agresorem, któremu nie udało się zdobyć przedmiotu agresji. Więc grozi, że go wysadzi w powietrze. W tym dowcipie kryje się przekonanie, że Sienkiewicz, a tak naprawdę obóz rządzący, poniósł co najmniej taktyczną porażkę. Czy tak jest w istocie? Bez wątpienia rządzący improwizują. Zaledwie kilka godzin przed ogłoszeniem tej decyzji Donald Tusk zastanawiał się, skąd weźmie pieniądze na TVP, w następstwie prezydenckiego weta blokującego trzy miliardy na media publiczne. Skądinąd przed tym wetem sam był gotów grać tymi sumami. Sugestia, że przynajmniej część przeznaczy na dziecięcą onkologię, bo TVP pożera zbyt wiele środków, pojawiała się już wtedy. Teraz może całkiem swobodnie przeznaczyć na nią wszystko. CZYTAJ TEŻ: Szokujące zarobki gwiazd TVP. W ciągu kilku miesięcy Adamczyk zgarnął ponad 1,5 mln. Nie jest jedyny Prezydent wciągany w pułapkę Możliwe, że, jak spekulują komentatorzy, owa likwidacja wynikła również z obaw, że sąd nie wpisze nowych władz trzech medialnych spółek do Krajowego Rejestru Sądowego. W końcu pojawiły się prawne ekspertyzy, choćby prof. Ryszarda Piotrowskiego, kwestionujące legalność całej operacji. Chór prawników nie okazał się jednobrzmiący. Skądinąd ta nowa decyzja, o likwidacji, jest równie nielegalna jak poprzednia. Wszystkie trzy spółki są wpisane do ustaw i nie mogą zniknąć decyzją ministra. Ale w tym przypadku Sienkiewicz może się powoływać na "stan wyższej konieczności". Przecież to prezydent odmówił TVP, Radiu i PAP budżetowych pieniędzy. Jest to więc próba wciągnięcia prezydenta do tej operacji jako współodpowiedzialnego. Dodajmy, na jego własne życzenie. Jeśli zaś efektem będzie faktycznie zniszczenie lub przynajmniej poważne osłabienie tych firm, tym bardziej będzie się wskazywało, że współwinny był Andrzej Duda. CZYTAJ WIĘCEJ: Kraj politycznej bezkarności? Z tego punktu widzenia odbieram jego weto jako prawdopodobny błąd. Rozumiem, że nie miał innego narzędzia, aby zaprotestować przeciw działaniom, które uznaje za bezprawne omijanie jego urzędu (bo pozbawia go ewentualnego prawa weta wobec ustawowego rozwiązania problemu). Ale na końcu może się pojawić wrażenie, że to częściowo jego rękami nowa władza realizuje swój plan przebudowy rynku medialnego. Co chcą zrobić z mediami? Oczywiście to wszystko zależy od tego, co ta nowa władza wybrała sobie za cel. Można było odnieść wrażenie, że przynajmniej dla niektórych polityków Koalicji Obywatelskiej, tym bardziej jej sojuszników z innych partii koalicji, celem była nie tylko polityczna korekta linii, ale zachowanie mediów publicznych jako trwałego elementu rzeczywistości. Poseł Bogdan Zdrojewski, były minister kultury i przewodniczący komisji kultury w tym Sejmie, deklarował niedawno w rozmowie ze mną, że te media to "polska racja stanu". Chyba w to wierzy. Zarazem nie mam pewności, w co wierzy Tusk, zawsze odnoszący się do tych mediów niechętnie. Możliwe, że gdzieś na końcu brany jest pod uwagę jako scenariusz faktyczny upadek TVP, a przynajmniej sprowadzenie tej stacji do roli ogryzka. Wtedy nie będzie realną konkurencją dla prywatnych stacji, na które lider KO stawia dużo bardziej i może chcieć je wesprzeć biznesowo. Mam wrażenie, że strategiczna decyzja w tej kwestii nie zapadła, że mamy do czynienia z improwizacją. Tym bardziej wypadałoby doradzać prezydentowi ostrożność, aby nie wypadł na kogoś, kto pomaga swoim przeciwnikom w spełnieniu ich ukrytych celów. Albo wręcz ich do wyboru tych celów zachęcił. Tak naprawdę nie wiemy, co oznacza prawna formuła "likwidacji". Mówi się, że te podmioty będą nadal działać. Ale gdyby traktować serio przepisy kodeksu handlowego, spółka w stanie likwidacji nie powinna zaciągać nowych zobowiązań, a więc choćby zawierać umów. To by oznaczało zagładę takich form twórczości jak teatry, koncerty, reportaże czy produkcje filmowe. Ich się nie da zrobić siłami etatowych pracowników. Jak długo miałby trwać taki stan? Na końcu deklaracji ministra Sienkiewicza mówi się, że można go cofnąć w każdej chwili. Ale od czego to miałoby zależeć? Od napisania nowej ustawy medialnej? Przecież nadzieje na jakiś kompromis z prezydentem czy z opozycją są dziś mniejsze niż kiedykolwiek. Opowieści o restrukturyzacji mediów publicznych mogą być przykrywką dla ich wyczyszczenia z przeciwników, a nawet politycznie niepewnych. Pod tą osłoną można likwidować lub przekształcać całe segmenty, a więc i zwalniać ludzi. Tak to odbierają politycy PiS. Jest jednak kwestią otwartą, czy można zatrudniać nowych. To przecież prowadzi do zaciągania zobowiązań. Jeśli myślało się o stworzeniu TVN-bis, formuła "likwidacji" co najmniej bardzo to utrudnia. Choć nowy prezes, a teraz "likwidator" Polskiego Radia Paweł Majcher, niegdyś szef gabinetu Sienkiewicza jako ministra spraw wewnętrznych, sugeruje do kamer, w kłótni z posłami PiS, że będzie "odbudowywał" swoja firmę. Jednak likwidacja temu przecież nie służy. Gdyby traktować jej prawny wymiar serio. Piszę o programach kulturalnych i społecznych, o produkcji teatralnej i filmowej nieprzypadkowo. To jest wartość ogólnonarodowa, tu potrzebna byłaby minimalna ciągłość. Po to te media utrzymujemy. Jeśli to jest dziś zagrożone, traci na tym cała wspólnota. To zagrożenie wynika naturalnie przede wszystkim z formy przejmowania tych mediów przez nową władzę. Ale prezydent powinien unikać wszystkiego, co erozję mediów publicznych jako takich powiększa. Niezależnie od tego, pod czyją pozostają kontrolą. Ich istnieniem bardziej powinna być zainteresowana prawica, dla której media prywatne zawsze pozostaną terenem nierozpoznanym i obcym. Na Woronicza, na Malczewskiego (siedziba Polskiego Radia) można kiedyś wrócić, miejmy nadzieję, że nie w postaci, jaką zaproponował Jacek Kurski z kolegami. Oczywiście dziś pamiętanie o tej subtelności jest bardzo trudne. Jeśli wróg zajął jakiś obiekt, trudno do niego nie strzelać. Możliwe zresztą (ale póki co nie do sprawdzenia), że Tusk z Sienkiewiczem stawiali sobie przynajmniej marginalizację mediów publicznych za cel od początku. To jednak nie zwalnia bardzo dziś rozgorączkowanej prawicy od minimalnej przynajmniej ostrożności i zdrowego rozsądku. Prezydent osaczany Przy okazji zaś warto odnotować początek czegoś, co i tak było do przewidzenia. Rolę głowy państwa szukającej płaszczyzn porozumienia z nową koalicją Andrzej Duda mógł odgrywać ledwie przez kilka dni. Apogeum tego spektaklu miała być Rada Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie szukano by wspólnych pomysłów w sferze polityki zagranicznej i obronnej. No ale właśnie tego samego dnia "silni mężczyźni" Sienkiewicza ruszyli na media publiczne. Z jednej strony Jarosław Kaczyński poddał Dudę absurdalnej krytyce za "zbyt małą aktywność". Czy jego zdaniem głowa państwa powinna manifestować na Woronicza, pod budynkiem TVP? Z drugiej, powstało wrażenie, że prezydent besztany przez prezesa zawetował pieniądze dla mediów publicznych. Ludzie nowej koalicji na czele z Tuskiem zaczęli mówić o nim z pogardą, obwiniając na dokładkę o blokowanie podwyżek dla nauczycieli - co skądinąd było absurdem. Tak już będzie pewnie cały czas. Czym więcej partyjnych bijatyk, tym bardziej niezręcznie będzie się czuł prezydent stawiany nieustannie między młotem i kowadłem. Jest dla mnie oczywiste, że swoje gesty w sprawie mediów publicznych wykonuje z przekonania, a nie na partyjne polecenie. Jego argumenty czysto prawne są zresztą dobrze uzasadnione i słuszne. Ale możliwe, że gdyby w tej akurat sprawie zszedł z linii strzału, raczej utrudniłby niż ułatwił nowej koalicji uporanie się z nową zdobyczą, jaką są publiczne media. No bo co by się stało, gdyby sąd naprawdę odmówił wpisania nowych władz spółek do rejestru? Z pewnością zaś dawanie Tuskowi i Sienkiewiczowi kolejnych pretekstów do zaorania budynku na Woronicza nie jest zgodne z długofalowym interesem obecnej opozycji. Nawet jeżeli ładunki odpala Sienkiewicz, dla prawicy taki obrót sprawy nie jest wcale zwycięstwem. Piotr Zaremba