Przez minionych osiem lat mieliśmy rząd "z urzędu" podejrzewany o antydemokratyczne skłonności, którego każde posunięcie oglądane było w kraju i za granicą przez szkoło powiększające o olbrzymiej mocy. Wiele wskazuje na to, że teraz wpadniemy w przeciwną skrajność. I że znajdzie się niewielu chętnych do pilnowania, czy "obrońcy demokracji" nie przekraczają jej granic. DePiSizacja Polski Spójrzmy na chłodno i spokojnie na najbardziej prawdopodobny scenariusz polityczny nadchodzących miesięcy. Mateuszowi Morawieckiemu nie udaje się zbudować dla swojego rządu parlamentarnej większości. Po nim do gry wchodzi Donald Tusk. Powstaje większościowych rząd antyPiSu. Ten rząd zaczyna robić to, co od wielu miesięcy obiecuje i co - mówiąc szczerze - stanowi jedyny klej łączący cztery bardzo różne polityczne ugrupowania go tworzące. To znaczy przystępuje do procesu nazywanego (w zależności od sympatii nazywającego) albo "sprzątaniem po PiSie" albo "zemstą na politycznym rywalu". W praktyce na jedno wychodzi. Czeka nas wielki spektakl pod hasłem "dePiSizacji Polski". Taki rodzaj igrzysk - tym chętniej podsycanych, im więcej będzie w nowym rządzie sporów czy niesnasek dotyczących twardej materii rządzenia krajem. Idźmy dalej: jeżeli ta "dePiSizacja Polski" będzie - choćby częściowo - tak głęboka, jak zapowiadają wpływowi polityczni zagończycy z drużyny Donalda Tuska, to cudów nie ma. Będzie ona musiała się - w najlepszym razie - otrzeć o granice "demokratycznych reguł gry" i "praworządności". A w tych gorszych scenariuszach nawet je złamać, przekroczyć i sprowadzić naszą demokracje na grząskie nieznane dotąd bagniska faktycznego autorytaryzmu. Dobrym przykładem - TVP Przykłady? Weźmy zapowiadane zmiany w mediach publicznych. Mają być - jak zapowiadał wielokrotnie Donald Tusk - "na cito". To znaczy "teraz, zaraz, natychmiast". Ale tu natrafiamy na problem z praworządnością (tak, tak, chodzi o tę samą praworządność, na którą tak chętnie się przez ostatnie osiem lat powoływali). Jeżeli więc nowy rząd chciałby media wyczyścić w zgodzie z demokratycznymi regułami gry, to natrafi na systemowe hamulce i bezpieczniki. Takie jak opór Rady Mediów Narodowych albo/oraz weto prezydenta Dudy. Stanie więc nowy rząd wobec wyboru: uszanować istnienie "bezpieczników" (o których fundamentalnym znaczeniu dla polskiej demokracji antyPiS tak bardzo lubił mówić) i czekać. Albo działać po swojemu, sięgając po kruczki prawne i metodę faktów dokonanych. To znaczy przeprowadzić to wszystko na tzw. rympał. Bardzo podobne dylematy pojawią się na innych polach. Przy zmianach w sądownictwie, odwracaniu orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego albo próbach rozkręcania polowania na czarownice w formacie speckomisji ds. rozliczeń rządów PiS. W związku z tym wszystkim już bardzo niedługo staniemy w Polsce wobec zupełnie nowej sytuacji. Sprowadzającej się do pytania, "kto przypilnuje obrońców praworządności?". Przez ostatnie osiem lat było z tym łatwiej. A to dlatego, że PiS - mimo że miał większość - był w temacie praworządności stale na cenzurowanym. Z jednej strony grillowały go media głównego nurtu życzące partii Kaczyńskiego jak najgorzej i tylko czyhające na każdy sygnał potwierdzający ich własną tezę o autorytarnym zwrocie w polskiej polityce. Drugim ważnym graczem była Komisja Europejska i generalnie zachodnia opinia publiczna. Oni też patrzyli na poczynania PiS-u przez szkło powiększające olbrzymiej mocy. I nie wahali się używać wobec rządu w Warszawie przeróżnych (twardych i miękkich) sankcji. Trzeba pilnować "demokratów" Teraz jednak władzę przejmą ci, którzy sami nazywają siebie nazywają demokratami. Oczywiście nie łudzę się, że olbrzymia część ich własnych wyborców oraz polskiego i europejskiego komentariatu uzna tę autodeklarację za zamknięcie sprawy. Wedle zasady, że skoro Tusk, Hołownia, Kamysz i Czarzasty powiedzieli, że są demokratami, to znaczy, że są demokratami i nie trzeba ich na tym polu dalej pilnować. Koniec kropka. Ale przecież każdy - myślący i mający choćby odrobinę dystansu - obserwator wie, że to nie tak powinno działać. I że nawet "demokratów" trzeba w temacie demokracji pilnować. Bo bardzo często najciemniej bywa niestety pod latarnią. A i znaki drogowe rzadko podążają w kierunku, który dumnie wskazują. Zwłaszcza że już dziś - sądząc tylko po pierwszych deklaracjach na temat zakresu planowanych "antyPiSowskich czystek" - gołym okiem widać, że antyPiS może mieć problem z samokontrolą oraz uszanowaniem reguł gry, które będą im mieszać szyki. Sprawa jest więc poważna. Można nawet powiedzieć, że śmiertelnie poważna. I nie powinniśmy jej lekceważyć. Jest bardzo niebezpieczną okolicznością, że jeśli nowy rząd będzie chciał pójść na ostro, to nie ma w zasadzie takiej siły, która stanie mu na drodze. Media głównego nurtu w ogromnej części nie podejmą tematu. Jedni będzie argumentować (to już się zaczyna), że PiS sam zaczął i teraz dostaje za swoje. Inni się ucieszą, bo ich zdaniem prawicę trzeba przeczołgać, żeby popamiętała po wsze czasy i już się tak ochoczo do władzy nie pchała. Jeszcze innym nie starczy sił ani odwagi. Niewielu będzie chciało kopać się z mainstreamem i zyskać opinię "obrońców PiSu". Symetryzm nigdy nie był w cenie. I teraz nie będzie tym bardziej. Europa? Przynajmniej do następnych wyborów do europarlamentu będzie dalej rządzona przez liberalną wielką koalicję, która była stroną w sporze z PiS-em. Trudno więc sobie teraz wyobrazić, że Ursula von der Leyen bierze na dywanik Donalda Tuska za to, że ten zbyt ochoczo mści się na PiSowcach. Tylko kompletny polityczny naiwniak może też oczekiwać, że "Der Spiegel" albo "Politico" z równym zapałem co naruszenie praw mniejszości oburzą się teraz na falandyzację polskiego prawa w celu na ominięcie prezydenckiego weta, albo cofanie orzeczeń TK. Stworzy to - niestety - po stronie antyPiSu ogromną "pokusę nadużycia" (zjawisko znane i opisane w literaturze jako tzw. moral hazard) oraz poczucie, że im wszystko wolno. Bo przecież nikt nie patrzy i nikt nic nie powie. Obym się mylił. Ale, niestety, zdaje mi się to dość prawdopodobne. Rafał Woś