Nie spodziewałem się niczego innego po pierwszych "Wiadomościach" w TVP robionych przez nową ekipę sprowadzoną na Woronicza przez prezesa Tomasza Syguta. A właściwie nie wiadomo, czy w "Wiadomościach", bo gospodarze programu informacyjnego emitowanego o 19:30, w tym prowadzący Marek Czyż, tak go nie nazwali. Zapowiedziano wielkim głosem "odpolitycznienie" TVP, a poseł Koalicji Obywatelskiej Dariusz Joński przekonywał z ogniem w oczach do kamer telewizji komercyjnych, że "zwrócono ją Polakom". Tymczasem, żeby ją "zwrócić" jednym Polakom, trzeba ją było odebrać innym Polakom, dziś mniejszości, która jest stroną przegraną. Informujemy? Raczej pomijamy Marek Czyż pouczył z kolei, że pierwszym zadaniem telewizji jest po prostu "informowanie". Jeśli tak, te pierwsze "coś", co zastąpiło "Wiadomości", postępuje wbrew tej deklaracji. Przy czym ja nie twierdzę, że "Wiadomości" przez ostatnie osiem lat nie pomijało niewygodnych dla swojej linii faktów, zastępując w wielu wypadkach rzetelny przegląd najważniejszych zdarzeń rozbudzaniem emocji i krzykliwą propagandą. Robiono to wszystko. Ja tylko stwierdzam, że wprawdzie emocji w tym nowym "czymś" jest jak na lekarstwo. Ale ogarniania rzeczywistości tym bardziej nie było, więc nie dla wymarzonego "informowania" przeprowadzono tę zmianę. Może za wcześnie na wybrzydzanie w mediach społecznych, co robią niektórzy koledzy dziennikarze, że poziom techniczny i układ tego programu przypomina lokalną kablówkę. Za wcześnie, bo takie programy są ćwiczone przez miesiące. Tych ludzi zaś wsadzono z marszu. I pewnie będą z czasem sprawniejsi. CZYTAJ WIĘCEJ: Marszałkowanie Hołowni - pierwszy bilans. Miał łagodzić, jest na pierwszej linii frontu Ale niezauważenie w pierwszym programie paktu imigracyjnego Unii Europejskiej to próbka tego, w jakim kierunku może to zmierzać. Podobnie jak brak wzmianki o uchwale Sejmu wzywającej członków Krajowej Rady Sądownictwa do ustąpienia. Gdyby o niej powiedziano, trzeba by jakoś choć zamarkować opinie pisowskiej opozycji. A może i spróbować ustalić, czy uchwała wiąże KRS, czy jest tylko kolejną opinią nowej koalicji, która nie umie sobie poradzić z dylematem: jak zmieniać rzeczywistość, kiedy na drodze do "naprawczych" ustaw jest weto prezydenta Dudy. Te prawne spory w ogóle w pierwszych relacjach nowej TVP nie zaistniały. Najbardziej kuriozalny był pierwszy materiał. Rozumiem, że bycie sędzią we własnej sprawie jest najtrudniejsze. A trzeba było się wylegitymować, uzasadnić jakoś to przejęcie. No ale relacjonowanie wydarzeń z Woronicza bez zauważenia prawicowych manifestantów przed budynkiem TVP na Woronicza powinno przejść do historii. Znaleziono za to kilkoro wrogów poprzedniej ekipy rządzącej telewizją, którzy zdaje się też tam się pojawili. I którym rozmawiający z nimi reporter (z nowej ekipy TVP?) w zabawny sposób basował. Nie oni są przecież istotnymi bohaterami tego co się od dwóch dni na Woronicza, a także na Placu Powstańców dzieje. Jeśli nie umiecie powiedzieć, że instalacja nowych władz telewizji wywołała protesty, to znaczy, że zajmiecie się przede wszystkim pomijaniem niemiłej wam rzeczywistości. Pozwolę sobie na osobiste wyznanie. Od dawna kiedy chciałem się dowiedzieć, co ważnego zdarzyło się w Polsce danego dnia, zaglądałem do polsatowskich "Wydarzeń" i do Polsat News. Kiedy chciałem się dowiedzieć, co ma na agendzie rządząca prawica lub opozycja, powiedzmy wprost: partia Donalda Tuska, i czym obie te strony chcą nas podniecić, zerkałem do Wiadomości TVP i do Faktów TVN. Co nie znaczy, że czasem i tam nie znajdowałem jakichś brakujących elementów układanki. Dla kogo nowa TVP? W tym sensie nowa, rzekomo "przede wszystkim informująca" TVP wydaje się być bytem dla nikogo. Zarazem nie jest ona oczywiście apolityczna, zdaje się realizować agendę TVN, z którego eksportowano część pracowników. W kontraście do epitetu "TVPiS" mówi się teraz o "TVPO". Tyle że tę agendę realizuje w wersji złagodzonej, przynajmniej w tym pierwszym odcinku. To złagodzenie polega na razie na unikaniu drażliwych wątków. Czy tak będzie dalej? Pojęcia nie mam. Na zdrowy rozum grozi to utratą sporej części widzów, tradycyjnych zwolenników PiS, którzy teraz krzyczą z rozpaczą, że odbiera im się ich telewizję. Zasiedli pewnie przed telewizorami, żeby sprawdzić, co tam robią "uzurpatorzy", ale przecież tylko na chwilę. Z kolei klientela TVN sympatyzująca z obecną władzą ma już swoją telewizję. Znam też "symetrystów", którzy wybierają świadomie programy informacyjne Polsatu. Oczywiście można część niepolitycznej widowni przekupić ulubionymi serialami i teleturniejami. Jednak straty muszą być, także w dochodach z reklam. Ale nie o biznes tu przecież chodzi, choć przy okazji wspiera się telewizje prywatne. Tusk chyba zrezygnował z bezpośredniego osłabiania mediów publicznych represjami finansowymi, na razie daje im w projekcie budżetu nawet więcej niż chciał dać rząd Morawieckiego. Ale robiąc z nich wydmuszkę z pewnością nie utrwali ich pozycji. Cel był jednak przede wszystkim negatywny. Zamknąć usta i ukarać za osiem lat agitacji, często wymierzonej osobiście w tego akurat polityka. Bo wiara, że miłośnicy telewizji Kurskiego dadzą się teraz przekonać do słuszności racji nowej koalicji tą rozwodnioną papką, jest naturalnie wiarą absurdalną. Możliwe tylko, że jakaś część najwierniejszych czcicieli Tuska posiedzi po Faktach TVN przed telewizorami jeszcze pół godziny dłużej żeby zamanifestować radość z "normalizacji", która wszak powinna polegać na obecności jedynego słusznego przekazu we wszystkich mediach. Dodać do tego warto zmniejszającą się rolę wszystkich telewizji w oczach młodszych roczników. Odwet zamiast równoważenia Z jednej strony odruch odwetu akurat w przypadku TVP można jakoś zrozumieć. Personel TVP Info czy ekipa Wiadomości nie brali jeńców. Nie próbowali nawet pozyskać mniej przekonanych, pobawić się markowaniem debat z niekoniecznie przesądzonym werdyktem. Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą czy z taką bardziej zniuansowaną TVP sam PiS więcej by stracił czy jednak zyskał. Nie ma możliwości, aby to sprawdzić. Natomiast nienawiść Tuska do wymierzonej w niego, często topornej propagandy, jest do pewnego stopnia zrozumiała. Nawet jeśli część zarzutów TVP wobec niego była słuszna - tak jest choćby w przypadku faktów przywołanych w serialu "Reset". Zarazem uwaga, że różnorodność to wartość, nie jest argumentem wydumanym. Ja rozumiem przywołaną już rozpacz dawnej widowni TVP. Pewien literat pisał nawet na Facebooku o swoich starych rodzicach, którzy mają dziś poczucie straty. Tyle że telewizja publiczna, media publiczne, mają ustawowy i wpisane w swoje statuty obowiązek "bezstronności". W teorii nie jest ich rolą wyrównywanie politycznych i ideowych dysproporcji. Piszę "w teorii", bo w kontekście linii nowej koalicji, która szuka już nie tylko odwetu na prawicy, ale próbuje ją trwale zmarginalizować, upokorzyć, ten problem wydaje mi się jakoś istotny. Choćby w kontekście minimalnego pokoju społecznego. To paradoks, ale zauważył to jeden z najbardziej agresywnych wyznawców politycznej poprawności Jacek Żakowski, proponując podział TVP na dwa segmenty: liberalny i prawicowy. Ale jego uwagi zniknęły w polaryzacyjnym zgiełku. Czy obóz rządzący powinien to brać pod uwagę? Pojawiają się teorie, że powinien próbować budować media publiczne jakoś zrównoważone, podzielone na strefy wpływów. Sugerował to Żakowski. Liderzy nowej koalicji mogą naturalnie odpowiedzieć, że Kurski im przed ośmioma laty żadnego choćby ułomnego kompromisu nie zaproponował. Istotne było poczucie własnej satysfakcji, a jeszcze bardziej satysfakcji jedynego istotnego widza, Jarosława Kaczyńskiego, który nigdy nie uznawał "racji podzielonych" w polityce. Skądinąd od dawna nie uznaje ich także Tusk. W niezgodzie z prawem Na razie jednak nowi rządzący płacą za szybki odwet jedną cenę. Ta zmiana jest naprawdę przeprowadzana z pogwałceniem prawa. Bezsilne apele prezydenta Dudy są słuszne. Tabuny prawników przekonują, że jest inaczej, ale to tylko dowodzi tego, że w Polsce nikt już nie jest bezstronny. Kodeks handlowy jest nie do pełnego zastosowania wobec instytucji umocowanych w oddzielnych ustawach. Jeśli ustawa opisuje tryb powoływania i odwoływania władz tych spółek, to jej przepisy są nadrzędne. Dodajmy absurdalne powoływanie się na sejmową uchwałę. To tylko wyraz opinii nowej większości. Także przywoływanie mitycznego już orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z roku 2016 jest tu kompletnie nie do zastosowania. TK kwestionował wtedy wyłączenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z procedur powoływania i odwoływania szefów spółek medialnych. Ale potępiał przyznanie tego prawa... ministrowi. Dziś więc minister Bartłomiej Sienkiewicz robi to, czego wtedy Trybunał próbował zabraniać. Skądinąd nic nie słyszałem, aby zwrócił się o zmiany w TVP do obecnej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. W teorii sąd rejestrowy powinien te zmiany zakwestionować już choćby w oparciu o sam statut TVP. Tam jest mowa o tym, że to tylko Rada Mediów Narodowych ma prawo do obsadzania jej władz. Ale oczywiście podejrzewamy, że na takie stanowisko sądu raczej nie ma co liczyć. W spolaryzowanej Polsce nie ma miejsce na interpretowanie najbardziej oczywistych przepisów zgodnie z ich treścią. To co piszę nie jest aprobatą dla upolitycznionej formuły RMN. Ale jest ona wpisana do ustawy. Politycy nowej koalicji mieli tak naprawdę jedną praworządną drogę: poprzez zmianę ustawy. Mogą się skarżyć, że w roku 2015 PiS miał swojego prezydenta, a oni nie mają. Przecież "twarde prawo, ale prawo". Dopiero co to marszałek Szymon Hołownia powołał się na tę maksymę, ogłaszając wygaszenie mandatów poselskich Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. No to tu też tak jest, a co bystrzejsi politycy nowej koalicji doskonale to wiedzą. Gdy do tego dodać nieestetyczną formę przejmowania instytucji, dziwnych ludzi zdobywających budynki, wyłączających programy, wypraszających innych z gabinetów, ciężko nie odczuwać niesmaku. Równocześnie kiedy słucha się opowieści o mediach publicznych z lat 2016-2023 jako o jakimś straszliwym ewenemencie, chce się przypominać, że to tylko efekt pewnego procesu - z wieloma ojcami. Kiedy były publiczne? Po 1989 roku telewizja (radio też) zależała początkowo bezpośrednio od rządu, kolejnych prezesów kolejne rządy po prostu zwalniały jak chciały. Kiedy w latach 1993-1994 wykreowano Krajową Radę Radiofonii i Telewizji złożoną z reprezentantów obu izb parlamentu i prezydenta, zresztą na zasadzie parytetu, tylko za pierwszym razem ta Rada wyłoniła w atmosferze konsensusu zarząd TVP. Potem kiedy prezes Wiesław Walendziak był oskarżany o preferowanie programów konserwatywnych kolegów, stracił stanowisko. Wtedy powstała koalicja medialna SLD, PSL i Unii Wolności kontrolująca publiczne media. Z dużą konsekwencją rozdawała ona w tych mediach nawet stosunkowo niskie stanowiska. To jej produktem była prezesura Roberta Kwiatkowskiego w latach 1996-2004. W programach oddani mu dziennikarze reprezentowali rację przede wszystkim postkomunistów i ludowców. Działo się tak za rządów AWS, której politycy uskarżali się na wrogą propagandę. Nie mogli utrącić władz koalicji ustawą, bo ich koalicjant, UW, nadal podtrzymywał medialny sojusz z partiami postpeerelowskimi. Rząd Buzka rozważał uderzenie w Kwiatkowskiego za pośrednictwem ministra skarbu, ale uznał to za zbyt rażące naginanie prawa. Dzisiejsza władza nie ma takich oporów. Za rządów SLD zrost mediów publicznych z władzą się dopełnił. Kwiatkowskiego zmiotła dopiero afera Rywina. Warto to przypomnieć także i dlatego, że dziś dawny prezes występuje jako bezstronny autorytet uzasadniający akcję Sienkiewicza. Popadając skądinąd w śmieszność. Kwiatkowski kwestionuje legalność Rady Mediów Narodowych, chociaż wszedł do niej jako nominat prezydenta. Czy powinien zaproszenie do takiego wątpliwego ciała przyjmować? W roku 2005 PiS z koalicjantami, a w roku 2010 PO instalowały swoje władze telewizji - drogą ustaw. Platforma nie zrobiła tego po przejęciu władzy, dopóki żył Lech Kaczyński. Wtedy uważała, że można to przeprowadzić jedynie z podpisem prezydenta. Zarazem kolejne ekipy rządzące telewizją zapewniały swoim ugrupowaniom najróżniejsze preferencje. Zatrudniały ich ludzi, zapewniały dominację ich racji w programach, ograniczały obecność opozycji przed kamerami. Telewizja Kwiatkowskiego była może mniej agresywna niż telewizja Kurskiego w piętnowaniu ideowych wrogów, za to uprawiała propagandę sukcesu godną czasów Gierka na rzecz Kwaśniewskiego czy Millera. Komentatorzy bliscy prawicy nie mieli tam wstępu. Warto o tym przypomnieć, bo obrońcy tamtego systemu są dziś pierwszymi krytykami telewizji Kurskiego. Istotnie za jego czasów przesunięto wajchę propagandy do maksimum. Ale czy to przypadek, że dziennikarze, którzy odeszli z Woronicza i Placu Powstańców na początku roku 2016, zasilili kadry TVN, "Gazety Wyborczej" czy liberalno-lewicowych portali? Różnice można dostrzec co najwyżej w tonie. Reguły były jednak mniej więcej takie same - od lat. Pojawiały się projekty odpolitycznienia tych mediów. Polityk PiS, a wtedy członek KRRiTV, Jarosław Sellin proponował przyznanie kontroli nad nimi... rektorom wyższych uczelni. Z kolei za rządów Tuska chciały się tego podjąć środowiska twórcze. Ale pomijając już pytanie, czy wtedy nie byłoby przechyłu w którąś, najpewniej nie prawicową stronę, elita polityczna musiałaby się samoograniczyć. Zmiana w zasadniczej filozofii mogłaby nastąpić tylko wtedy, gdyby któraś władza zechciała porzucić myślenie pewnego czołowego polityka UW. Chwalił on kiedyś pewną znaną, wyjątkowo konsekwentną w swojej wojowniczej stronniczości dziennikarkę telewizyjną za to, że jest obiektywna. Dopytywany o kryteria wyznał z rozbrajającą szczerością, że zwykle się z nią zgadza. Tak myślą o mediach wszystkie strony. Posłowie PiS walczą o TVP, którą podobno "odbiera się Polsce", a poseł Joński jest przekonany, że właśnie "zwraca się ją Polakom", czyli jemu. I niezależnie od kuriozalności w naginaniu przepisów przez ekipę Tuska, to jest największy problem, dziś wyostrzany jeszcze przez polaryzację. Pytania o nową ustawę Marszałek Hołownia zapowiada, że kiedyś powstanie nowa ustawa, że do jej tworzenia zostanie zaproszona pisowska opozycja i prezydent Duda. Cesarz rzymski Kaligula zapowiadał kiedyś, że teraz w jego cesarstwie musi nastąpić "kwadrans grozy", żeby potem mogło zapanować sto lat szczęścia. Ostrość tej wojny wyklucza wspólne pisanie czegokolwiek w nie dającej się przewidzieć perspektywie. Nie wiem, do czego zmierzają, na co liczą politycy PiS wysiadujący na telewizyjnych korytarzach, skoro nie zatrzymali funkcjonariuszy działających z polecenia Sienkiewicza. Możliwe, że dojdzie do kolejnych, groźniejszych przepychanek. A możliwe, że protestujące osoby rozejdą się na święta. Wiem za to, że politycy nowej władzy zrobili krok w kierunku ujednolicenia medialnego przekazu. Przy okazji zaś każda taka awantura przyćmiewa inne poważne pytania do nich. Przepychanki na Woronicza zagłuszyły ewentualne konsekwencje akceptacji paktu imigracyjnego, jak rozumiem także przez ekipę Tuska. Podczas kampanii lider KO-PO zapewniał, że Polska uzyska wyłączenie z obowiązku przyjmowania przybyszów lub płacenia za nich. Teraz o tym, że Polska nie ma co się tego paktu obawiać, głucho... Piotr Zaremba