Do części nawet umiarkowanych komentatorów prawda ta zaczyna docierać. "Oblężenie" i "obrona" gmachu telewizji publicznej na Woronicza nikomu się nie przysłużą. PiS betonuje się niemal dosłownie w "oblężonej twierdzy", odcinając od umiarkowanego elektoratu. Ale i jej prawdopodobni zdobywcy nie powinni się cieszyć. Kibice obu stron są nagrzani w wyszydzaniu tych drugich, a cała "uśmiechnięta" Polska medialna podpowiada rządowi, jak ominąć prawo. Sprawa ta będzie jednak obciążała rządzącą ekipę. Błyskawicznych zmian w mediach publicznych nie da się przeprowadzić bez poważnego naruszenia. Oczywiście są zapewne tacy, którzy przekonują: cóż, mam prawo, skoro mamy za sobą większość sejmową, a PiS ze swoim niezmiennym przekazem i starzejącym się elektoratem będzie już po wieki w opozycji. Tyle że jeszcze kilka lat temu taką pewność siebie reprezentowała część aparatu tamtej władzy. PiS media publiczne zabetonował w sposób świadomy, chcąc sobie zapewnić ich posiadanie na wypadek utraty władzy. Nie jest to nic nowego w Polsce. Podobnie zrobiła choćby formacja postkomunistyczna i Aleksander Kwaśniewski w czasach rządów AWS, kiedy przez cały czas rządów Jerzego Buzka ówczesny prezes Robert Kwiatkowski zwalczał rząd i promował SLD. Doprowadziło to w dużym stopniu do upadku rządów postsolidarnościowych i dojścia do władzy ekipy Leszka Millera w 2001 roku. Trzeba jednak pamiętać, że wówczas telewizja odgrywała niepomiernie większą rolę. Mimo wszystko Jerzy Buzek na bazie jakiegoś sejmowego zobowiązania nie kazał szturmować Woronicza. Wieża Saurona Tak już jest, że większość parlamentarna może poblokować sobie całkiem sporo instytucji na przyszłość, a kolejnej większości sejmowej, ale nie konstytucyjnej i bez poparcia prezydenta, niełatwo te blokady pozdejmować. Łatwiej pod koniec rządów ustawić własne. Szybkie ich "uzdrawianie", czyli de facto obsadzanie swoimi miejsc, gdzie zagwarantowano kadencyjność, to z reguły balansowanie na granicy prawa, a w tym przypadku będzie to jego całkowite złamanie. I będzie istniało prawdopodobieństwo, że kiedyś ktoś będzie chciał to rozliczyć. Czyli posadzić tych, którzy się podpisują dziś pod decyzjami. A koledzy i zaprzyjaźnieni dziennikarze dziś zagrzewający do boju co najwyżej będą wówczas słali sms-y ze współczuciem, zapewniając publicznie, że oni akurat nie mieli z tą sprawą nic wspólnego. A przecież obecny obóz władzy mógł próbować inaczej. Zapowiedź odcięcia telewizji od pieniędzy wydawała się sprytną metodą. Dotknęłoby to jej produkcji, jakości technicznej, demobilizowało. Zarazem Platforma i jej akolici wciąż mogli pokazywać na wroga, na przeciwnika i obiekt nienawiści, który tak mocno jednoczy elektorat Koalicji Obywatelskiej. Straszenie opozycją i rozliczenia medialne z tymi, którzy rządzili kiedyś, z czasem ludziom się nudzi. Przekonało się o tym PiS, także przy ostatnich wyborach. Pokazywanie na budynek na Plac Powstańców jako wieżę Saurona, która wciąż nie pozwala na demobilizację, bo wciąż jest niezdobyta, mogłoby mieć całkiem niezły efekt integrujący z perspektywy formacji opierającej się głównie na negacji poprzedników. Co kto tam ma Jest jednak kilka "ale", i to one są przyczyną determinacji. Temu i owemu obiecano prace. Szybkiej rozprawy domagają się zaprzyjaźnione media - przecież można będzie tamtych złych "funkcjonariuszy" zamienić nowymi dobrymi, własnymi "misjonarzami". Politycy KO, coraz częściej zagalopowują się, mówiąc, że teraz będą dziennikarze "opozycyjni", "wstawieni przez nas", czyli "obiektywni" i tak dalej. Tak było, jest i nie oszukujmy się - będzie. To jednak nie jest najważniejsze. Bardzo istotną rolę odgrywają - na co zwraca się małą uwagę w ogólnopolskiej debacie - ośrodki regionalne TVP. Są one ważne z perspektywy coraz bliższych wyborów samorządowych i niewątpliwie lokalni baronowie, szczególnie senatorzy dbający o dobre relacje z samorządem, naciskają na to. Ale chyba i to nie jest najważniejsze. Nie oszukujmy się, wpływ ośrodków regionalnych TVP na rząd dusz, ich popularność w dobie internetu, kablówek i silnej konkurencji jest co najmniej dyskusyjny i na pewno nie rosnący. Jednak jest jeszcze jedna sprawa. Kluczowa. Ambicjonalna. Męska. Jak mawiał Logan Roy z "Sukcesji", będąca podstawą biznesu, czyli sprawdzaniem, kto ma coś tam dłuższego. Donald Tusk obiecał. Co prawda obiecał wiele rzeczy. Ale właśnie o to chodzi. Przeciwnicy zarzucają Tuskowi zakłamanie, niewywiązywanie się z obietnic, traktowanie słów i deklaracji jak baniek mydlanych. W wielu sprawach tak będzie, bo obietnic była cała masa, a niektóre z nich wręcz są sprzeczne. Ale ta jedna stała się symbolem. Ważna, bo odnosząca się do kluczowej emocji najtwardszego elektoratu - żądzy zemsty. Zemsty symbolicznej, namacalnej, telewizyjnej, w każdym wymiarze. Stąd - akurat w tym przypadku - wierzę, że i legendarna "wściekłość" Tuska jest prawdziwa i jego łajanie swojego aparatu. Tylko czy te ambicje są warte prawnego hazardu? Są granice, po których polityka przestaje być pracą, misją czy zabawą, a staje się wyrokiem. I może być nim dla ludzi, którzy składają podpisy pod konkretnymi decyzjami w ramach "okresów przejściowych", "sprawiedliwości takiej, jak ją rozumieją", "działań na granicy prawa" i innych wytrychów tłumaczących decyzje bardzo dalekie od praworządności. Wiktor Świetlik Czytaj wszystkie felietony Wiktora Świetlika