Po pierwsze: Batalia o media publiczne Jednym z absolutnie kluczowych celów nowej koalicji rządzącej na pierwsze tygodnie, może miesiące, po sformowaniu rządu jest odzyskanie i naprawa mediów publicznych. Nie chodzi tylko o symbolikę i uderzenie w jeden z pomników władzy Zjednoczonej Prawicy. Dla Donalda Tuska ma to charakter stricte pragmatyczny. Po pierwsze, media publiczne za rządów PiS-u były tak naprawdę autonomicznym, dodatkowym graczem na polskiej scenie politycznej. Graczem bezustannie atakującym ówczesną opozycję i pomagającym władzy. W ten sposób dodatkowo zaburzały układ sił między rządzącymi a opozycją. Po drugie, w ciągu najbliższego półrocza Polskę czekają podwójne wybory: najpierw samorządowe, później europejskie. Odebranie PiS-owi ogromnego atutu w postaci TVP i mediów publicznych jest żywotnym interesem nowej ekipy rządzącej. W nowym rządzie liczą, że przełoży się to i na przebieg obu kampanii, i na wyniki samych elekcji. Wreszcie po trzecie, nowy rząd chce poczekać z najbardziej medialnymi sprawami na odzyskanie kontroli nad m.in. TVP. Chodzi zwłaszcza o prace sejmowych komisji śledczych, które lada dzień ukonstytuują się w Sejmie. Politycy nowej większości parlamentarnej w rozmowach kuluarowych przyznają, że prace komisji mają być szeroko transmitowane przez publiczną telewizję - tak, żeby dotrzeć do jak największej liczby Polaków. Żeby było to jednak możliwe, trzeba przejąć kontrolę nad mediami państwowymi. Po Sejmie już krążą scenariusze na odbicie TVP - najczęściej mówi się o postawieniu medialnych spółek w stan likwidacji albo odwołaniu Rady Mediów Narodowych uchwałą Sejmu. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Jak dowiaduje się Interia scenariuszy działania wobec TVP jest łącznie kilkanaście (najczęściej przewija się liczba 17), a dobierane będą w zależności od rozwoju wypadków. PiS zawczasu chciało się na część z nich przygotować. Na ostatniej prostej przed odwołaniem drugiego rządu Mateusza Morawieckiego minister kultury Piotr Gliński wysłał do Rady Mediów Narodowych (RMN) wniosek o zmianę statutów spółek: Telewizji Polskiej, Polskiego Radia, Polskiej Agencji Prasowej. 27 listopada RMN wyraziła zgodę na zmiany. Dzięki temu w razie postawienia spółek w stan likwidacji likwidatorami mają być członkowie zarządów i kierownik komórki organizacyjnej spółki zajmującej się obsługą prawną. To odbiera nowemu ministrowi kultury kompetencje do wskazania likwidatora, czyli de facto do kontroli nad procesem likwidacji. Teraz trwa wyścig z czasem - czy Krajowy Rejestr Sądowy (KRS) zatwierdzi zmiany w statutach, zanim nowy minister kultury wycofa wnioski. Wiadomo już, że TVP wystąpiła do KRS o zatwierdzenie zmian. Po drugie: Obrona Adama Glapińskiego Jedną z instytucji, które nowy rząd chce odzyskać w pierwszej kolejności, jest Narodowy Bank Polski (NBP). W oczach większości parlamentarnej Adam Glapiński jest człowiekiem-symbolem rządów PiS-u i upolitycznienia polskiego banku centralnego. Zarzucają mu złamanie trzech artykułów konstytucji: art. 220. ust. 2., art. 227. ust. 1. oraz art. 227. ust. 4. Z tego właśnie powodu nowa ekipa rządząca przymierza się do postawienia prezesa Glapińskiego przed Trybunałem Stanu. To jedna z nielicznych czołowych figur z poprzedniego rozdania politycznego, której postawienie przed TS nowa większość parlamentarna ma możliwość przegłosowania w Sejmie. - Bardzo pomagał poprzedniemu rządowi i wiadomo, że kiedy będzie mógł, to będzie wkładać kij w szprychy naszemu rządowi. A mówimy o arcyważnym stanowisku dla polskiej gospodarki. Jeśli jest możliwość, żeby się go pozbyć, a taka możliwość jest i mamy ją na wyciągnięcie ręki, to trzeba to zrobić - tak sytuację oceniał niedawno w rozmowie z Interią jeden z polityków Platformy Obywatelskiej. W NBP są jednak świadomi nieuchronnie nadciągającej konfrontacji. Marta Kightley, pierwsza wiceprezes NBP i najbliższa współpracowniczka prezesa Glapińskiego, wysłała pisma do czołowych instytucji finansowych świata - Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Europejskiego Banku Centralnego - z prośbą o wstawiennictwo i interwencję. Na razie NBP odpowiedziała tylko Christine Lagarde, szefowa EBC, która stwierdziła, że jeśli nowa większość parlamentarna zechce postawić prezesa Glapińskiego przed Trybunałem Stanu, ten może zwrócić się o pomoc do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE). O bezpieczeństwo swojego nominata stara się też zadbać PiS. Posłowie odchodzącej partii rządzącej złożyli wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o sprawdzenie zgodności z konstytucją przepisów o postawieniu prezesa banku centralnego przed TS. Biorąc pod uwagę obecny skład TK, na Nowogrodzkiej liczą, że wyrok będzie dla prezesa Glapińskiego pomyślny. Jest tylko jedno "ale" - czy sparaliżowany od wielu miesięcy wewnętrznymi konfliktami Trybunał będzie w stanie wyłonić skład, który miałby w sprawie Glapińskiego orzekać. Po trzecie: Walka z wiatrakami Atutów do rąk PiS-u dostarczyła też, wbrew swoim interesom, nowa większość parlamentarna. Chodzi o najeżony kontrowersyjnymi przepisami projekt tzw. ustawy wiatrakowej. Dokument zakładał zamrożenie cen energii na pierwsze półrocze 2024 roku i zmiany w polityce wobec elektrowni wiatrowych. O budzących poważne wątpliwości przepisach i ogromnych emocjach, które ten projekt wywołał wewnątrz nowej koalicji, pisaliśmy w ostatnich dniach na łamach Interii. Miażdżąca krytyka projektu ze strony PiS-u oraz mediów sprawiła, że nowy obóz władzy projekt gruntownie zmienił, wyłączając z niego przepisy dotyczące farm wiatrowych. PiS nie zamierza jednak odpuszczać politycznego samograja. Posłowie tej formacji (Krzysztof Szczucki i Joanna Lichocka) oraz Suwerennej Polski (Jacek Ozdoba i Janusz Kowalski) złożyli zawiadomienie do prokuratury. Prokuratura Okręgowa w Warszawie w ekspresowym tempie zdecydowała natomiast o wszczęciu śledztwa w sprawie. Prokuratorzy zbadają m.in. to, kto jest faktycznym autorem dokumentu, a także przyjrzą się podejrzeniom dotyczącym manipulacji akcjami giełdowymi spółki PKN Orlen. Po czwarte: Budżetowy wyścig z czasem Jedną z poważniejszych pułapek, które już na samym początku po przejęciu władzy czyhają na nową ekipę rządzącą, jest kwestia przyjęcia budżetu na 2024 rok. Wszystko z powodu prawnego dylematu dotyczącego tego, czy ustawa budżetowa podlega sejmowej zasadzie dyskontynuacji (polega ona na tym, że wraz z końcem kadencji Sejm zamyka wszystkie sprawy, którymi się zajmuje i nie przechodzą one na nową kadencję). Artykuł 225. Konstytucji RP mówi, że ustawa budżetowa musi trafić do podpisu na biurko prezydenta w ciągu czterech miesięcy od dnia złożenia jej w Sejmie. Jeśli się tak nie stanie, głowa państwa może w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu. Projekt budżetu na 2024 rok autorstwa rządu Mateusza Morawieckiego w Sejmie został złożony 29 września. Oznacza to, że konstytucyjny termin czterech miesięcy mija 29 stycznia 2024 roku. Konstytucjonaliści są podzieleni w kwestii tego, czy ustawa budżetowa podlega, czy nie podlega zasadzie dyskontynuacji. Istotna jest tu też rola prezydenta i jego interpretacji prawnej całej sytuacji. Jeśli przyjmie za datę końcową 29 stycznia przyszłego roku, to rząd Donalda Tuska będzie mieć nieco ponad miesiąc na przegłosowanie budżetu (a w tym czasie jest jeszcze przerwa świąteczno-noworoczna). Wątpliwe też, żeby nowa większość parlamentarna chciała ryzykować prawną konfrontację z prezydentem w sprawie budżetu. Co bardziej doświadczeni posłowie pamiętają bowiem doskonale analogiczną sytuację z czasu pierwszych rządów PiS-u. Konkretnie z początku 2006 roku. Mało brakowało, a pełniący wówczas urząd prezydenta Lech Kaczyński skróciłby kadencję parlamentu. Ostatecznie, strasząc rozwiązaniem Sejmu i Senatu, PiS-owi udało się zmusić Ligę Polski Rodzin i Samoobronę do podpisania na rok tzw. umowy stabilizacyjnej, która zapewniała PiS-owi większość w Sejmie. Po piąte: Wakacje kredytowe i ceny energii PiS po pyrrusowo wygranych wyborach parlamentarnych złożyło też w Sejmie kilka projektów, które równie dobrze mogło złożyć znacznie wcześniej, a których teraz politycznym celem jest postawienie nowej większości parlamentarnej pod ścianą. Na pierwszy plan wychodzą tutaj projekty dotyczące przedłużenia tzw. wakacji kredytowych i obniżenia cen energii na 2024 rok. Pierwszy zakłada ułatwienia w spłacie kredytów hipotecznych na warunkach analogicznych do 2022 i 2023 roku. Dotyczy - wedle szacunków Ministerstwa Rozwoju i Technologii - przeszło 1,7 mln umów kredytowych. Drugi z projektów miał wprowadzić obniżki cen energii na cały 2024 rok. Oba dokumenty są polityczną kontrą do zamierzeń i propozycji nowej ekipy rządzącej. Projekt rządu Mateusza Morawieckiego w sprawie wakacji kredytowych już odniósł swego rodzaju sukces. Zmusił bowiem Polskę 2050 do wycofania złożonego przez tę formację projektu regulującego tę właśnie kwestię. Co ważne, projekt formacji Szymona Hołowni był bardziej restrykcyjny od projektu rządowego. Wedle najnowszych informacji, po uzyskaniu wotum zaufania przedłużeniem wakacji kredytowych ma się zająć nowy rząd. Rzecz w tym, że czasu ma tutaj jak na lekarstwo, bo nowe regulacje powinny wejść w życie od 1 stycznia 2024 roku. Jeśli natomiast chodzi o ceny energii, to rządowy projekt przepadł 6 grudnia w sejmowym głosowaniu, a izba niższa poparła projekt nowej większości parlamentarnej. Rzecz w tym, że przegłosowany projekt zakłada obniżkę cen tylko do połowy roku, podczas gdy projekt rządowy regulował tę kwestię na cały 2024 rok. PiS już wykorzystuje tę kwestię do politycznego punktowania przyszłej ekipy rządzącej za rzekome oszczędzanie kosztem milionów Polaków.