Dopiero co pisałem, podsumowując wybory europejskie w Polsce: zsumowanie wyników trzech partii obecnie rządzącej koalicji daje im 50,27 proc. - wobec 53,71 w zeszło-rocznych wyborach parlamentarnych. Partie krytyczne wobec kierunku, w jakim zmierza Unia Europejska, czyli PiS i Konfederacja, mają razem 48,27. To oznacza niemal równowagę sił. Na dokładkę spec od prognoz sondażowych Marcin Palade twierdzi, że gdyby przeliczyć te wyniki na mandaty w Sejmie, przewagę kilku głosów miałyby PiS z Konfederacją. Czy tak jest w rzeczywistości? Potwierdzają to inni eksperci. W dodatku Trzecia Droga nie przekroczyłaby progu dla koalicji. PiS i "Konfa" - na ile razem? Znamienne jest to traktowanie PiS i Konfederacji jako jednej potencjalnej całości. Zrozumiałe, skoro te wybory obracały się wokół tematów związanych z Unią. Jak mocno konfederaci oskarżaliby PiS o oportunistyczną politykę europejską w ciągu minionych ośmiu lat, obecnie stanowiska obu ugrupowań po zwycięstwie koalicji Donalda Tuska są w kwestiach unijnych niemal takie same. A ta tematyka będzie, wobec planu federalizacji Europy i takich przedsięwzięć jak pakt migracyjny czy Zielony Ład, coraz istotniejsza. Coraz mocniej będzie się przeplatać z polityką krajową. Na razie słabiej to widać, bo z woli Donalda Tuska tematyka europejska była marginalizowana, na ile tylko się dało. To tak naprawdę była kampania o zamykaniu do więzień lub przynajmniej sadzaniu przed Trybunał Stanu polityków poprzedniej władzy. W tej sprawie "Konfa" albo nieco ciszej basowała platformersom (zachowania jej reprezentantów w komisjach śledczych), albo umywała ręce sugerując, że jedna strona jest warta drugiej. Utrzymały się też mocne różnice z PiS w tematyce krajowej, choć też nie całkiem. Konfederacja dalej żąda ograniczenia państwowego interwencjonizmu, uważając rozmaite 14. emerytury za "rozdawnictwo". A równocześnie czasem w sposób podobny do opozycji PiS-owskiej wypomina rządowi Tuska rezygnację z takich ambitnych przedsięwzięć jak elektrownie atomowe czy Centralny Port Komunikacyjny. Dla nich to nie jest jednak "gigantomania". Choć w słowniku Konfederacji łatwo można byłoby znaleźć słowa odpowiednie dla takiej interpretacji. Aktualne pozostają różnice w polityce zagranicznej poza relacjami z Unią, na czele ze stosunkiem do wojny rosyjsko-ukraińskiej czy szerzej do amerykańskiego "globalizmu". Kiedy mówi o tym Krzysztof Bosak, rzecz nabiera charakteru sporu o niuanse. Ale to Grzegorz Braun ze swoim hałaśliwym antyukrainizmem i serwilizmem wobec Putina jest bezpośrednim profitentem tych wyborów, a nie Bosak czy Sławomir Mentzen. Dokonawszy takiego bilansu, zastanówmy się, jaką te różnice odgrywają rolę w obliczu następnej kampanii: prezydenckiej. W wieczór wyborczy poseł Konfederacji Dobromir Sośnierz zdążył ogłosić do kamer Telewizji Republika, że naturalnie nie ma mowy o poparciu PiS-owskiego kandydata na prezydenta, nawet w drugiej turze. Obowiązuje doktryna dwóch "tak samo złych wrogów". Poseł Sośnierz w kilka godzin później dowiedział się, że nie zdobył jednak mandatu europosła (a już był w ogródku i witał się z gąską). Niemniej z tego co wiemy o Konfederacji, to podejście jest typowe dla większości jej parlamentarzystów i działaczy. Miraż wspólnego marszu Jaka jest odpowiedź drugiej strony? Pojawiły się już po poznaniu ostatecznych wyników tradycyjne głosy polityków PiS i bliskich tej partii komentatorów, że we wzajemnych relacjach nic się nie zmieniło. Że Konfederacja to albo dzieci wyżywające się szarpaniem PiS-owskiego niedźwiedzia za łydki, albo wręcz ukryci agenci Tuska. Ale czy jest to stuprocentowa reguła? Pewien wpływowy polityk PiS powiedział autorowi niniejszego tekstu: - Możliwe, że Konfederacja nie poprze naszego kandydata nawet w drugiej turze. Ważne aby wystawić takiego kandydata, którego gotowi będą poprzeć wyborcy "Konfy". To by oznaczało, dodaję, ale w zgodzie z tamtą rozmową, że takim kandydatem nie mógłby być na przykład najbardziej dziś naturalny w tej roli, i chyba niedawno popierany przez Jarosława Kaczyńskiego, Mateusz Morawiecki. Jest on bowiem znienawidzony nie tylko przez posłów tamtej partii (czy raczej bloku), ale i jej wyborców. Niektóre powody tej nienawiści, na czele z histerycznymi reakcjami na covidowe restrykcje jawią się jako absurdalne. Ale w polityce składa się czasem takie ofiary. Czy to by wystarczyło? I kto miałby być takim kandydatem, kiedy pozostałe nazwiska pojawiają się jako mgliste hipotezy: od usuwanego właśnie ambasadora Marka Magierowskiego po szefa prezydenckiego BBN pułkownika Jacka Siewierę. Nie wiemy. Warto jednak przypomnieć, że przechwycenie prezydentury przez polityka obecnej koalicji (Rafała Trzaskowskiego, Donalda Tuska, nawet Szymona Hołownię) oznaczałoby zgodę na radykalną przebudowę nie tylko rozmaitych instytucji, ale i kształtu społeczeństwa - od legalizacji aborcji na życzenie po ustanowienie cenzury poprawnościowej w postaci ustawy "o mowie nienawiści". Weto prezydenta w takich sporach przestałoby istnieć. To byłby świat wypychający także Konfederację na margines. Może w stopniu większym nawet od bardziej mainstreamowego PiS. Czy wyborcy "Konfy" przyjęliby w takiej sytuacji teorię dwóch jednakowych wrogów ze zrozumieniem? Można wątpić. Świat staje się w następstwie rozmaitych czynników coraz bardziej dwubiegunowy. Pytanie tylko, czy ci wyborcy okazaliby się mądrzy przed szkodą czy po niej. Wiara w rozbiór Trzeciej Drogi Zarazem warto też przypomnieć: dzisiejszy zawrót głowy liderów Konfederacji jakoś się tłumaczy. Nigdy nie osiągnęli takiego wyniku jak to 12,8 proc. Pytanie jednak, czy nie jest to produkt specyfiki tych wyborów: niskiej frekwencji połączonej z koncentracją na sporach o naturę Unii i zagrożeniach dla polskiej suwerenności. Rozumiem wiarę w rozebranie przez Konfederację i Koalicję Europejską niewyrazistej Trzeciej Drogi, a zwłaszcza Polski 2050. Możliwe, że można tam łowić antypisowskich prawicowców. Ale też w kolejnych odsłonach zdarzyć może się wszystko. Łącznie z odrodzeniem się poparcia dla koalicjantów Tuska. Konfederacja może wtedy wrócić na oślą ławkę 6-7 proc. Nie twierdzę, że tak się na pewno stanie. Jej wędrówki w kierunku centrum odznaczają się pewną zręcznością, a zwłaszcza Bosak jest personalnym atutem, co widzę po reakcjach znajomych dalekich od konfederackiego spojrzenia na politykę. Warto jednak odnotować paradoks. Konfederacja silna w sondażach może się okazać niezdolna do nawet pośredniej gry z innymi odłamami prawicy. Z kolei Konfederacja słabnąca przestanie interesować PiS. No chyba że on z kolei pęknie, i zacznie się jakieś całkiem nowe rozdanie. Pamiętajmy: Bosak z Mentzenem wciąż widzą się w roli kandydatów do przejęcia większości prawicy - "po Kaczyńskim". Są może nawet medialnie atrakcyjniejsi (zwłaszcza Bosak) niż większość polityków PiS, ale za to z ogonem mocno egzotycznych dla większości Polaków poglądów Na razie pojawiły się słabe głosy w PiS o konieczności gry z Konfederacją (poseł Arkadiusz Mularczyk). Na przeszkodzie stoją wzajemne fobie i pretensje. Nie tylko podrażnienie Kaczyńskiego "g...rzami" na siłę prężącymi cherlawe muskuły. Po drugiej stronie mamy z kolei wspomnienia kompletnego wycinania Konfederacji z mediów publicznych. Nawet dziś, jak się obserwuje niektórych dziennikarzy Republiki niegrzecznie łajających posłów "Konfy" wspólnie z faworyzowanymi tam politykami PiS, można pojąć psychologiczne bariery między środowiskami. Zarazem Konfederację czeka kłopot z własnymi ekstremistami. Pozbyto się bez strat Janusza Korwin-Mikkego, ale pomysły wypchnięcia kanapowego środowiska Grzegorza Brauna muszą co najmniej zaczekać, skoro prawem celebryty politycznego wziął mandat. To będzie problem nie tylko w relacjach z innymi partiami. Braun wydaje się dziś gotowy do inicjowania nacjonalistycznych hec w Brukseli. Będzie prawdopodobnie przyprawiał wszystkim Polakom gębę antysemitów i rusofilów. Pojęcia nie mam, jak sobie z tym poradzą Bosak z Mentzenem. Możliwe, że jednak przeceniamy ich jako sprytnych pragmatyków. Piotr Zaremba