Prezydent Andrzej Duda skazany jest najwyraźniej na nieustanne zmiany tonu, i to o 180 stopni. Dopiero co chwalił szefa MON Władysława Kosiniaka-Kamysza, a tak naprawdę rząd Donalda Tuska, za zapowiedź w Sejmie potężnego, 10-miliardowego programu ochrony Polski przed rosyjskim zagrożeniem. Po czym przemówił niezwykle twardo w sprawie uruchomienia procedury wymiany polskiego ambasadora przy NATO przez tenże rząd. Oba wystąpienia dzieliły ledwie godziny. Rzadko można oglądać prezydenta aż tak wzburzonego. Nie czekał nawet na jakąś odrębną okazję do wypowiedzi, ale skorzystał ze wspólnej konferencji prasowej z wyraźnie zdezorientowanym tą tematyką, goszczącym w Polsce prezydentem Cypru Nikosem Christodoulidesem. Prowokacje do perfekcji Taka zygzakowata aktywność prezydenta może budzić dezorientację nawet wtajemniczonej widowni. Ale spójrzmy na tę prawidłowość od innej strony. Wspomnijmy wspólną wyprawę Dudy i Tuska na zaproszenie prezydenta USA Joego Bidena do Waszyngtonu. Byli przez chwilę obok siebie, przy wspólnym stole z amerykańskim szefem państwa. Przed wyjazdem i jeden, i drugi deklarowali, że w sprawach bezpieczeństwa (a do niego sprowadza się w dużej mierze polityka zagraniczna w obecnych, niespokojnych czasach) będą przemawiać jednym głosem. Po czym Tusk jeszcze w Waszyngtonie zapowiedział wielką operację wymiany ambasadorów. Prezydent, który tychże ambasadorów mianuje i odwołuje, nie mógł nie zareagować. Teraz mamy podobną sytuację. Andrzej Duda udziela może i warunkowego, ale jednak wsparcia rządowi, po czym natychmiast dostaje wiadomość o próbie zrobienia czegoś przez premiera wbrew niemu, w przestrzeni wspólnej na mocy i konstytucji i politycznego zwyczaju. Można odnieść wrażenie, że same terminy nie są przypadkowe. Tusk wyraźnie nie chce, aby wrażenie "przemawiania jednym głosem" utrzymało się zbyt długo. A przy okazji prowokuje. Prezydent wychodzi na zmiennego. Dopiero co chwalił, a już zaczyna się szarpać. Można do woli się zastanawiać, czy Tusk znajdzie naprawdę te 10 miliardów na obronność (skądinąd rozpisane na 10 lat), czy to tylko gra wyborcza. Wszak głównym leitmotivem kampanii do europarlamentu jest po stronie Koalicji Obywatelskiej wojenna pobudka. Natomiast perfekcji w operacjach podchodzenia, drażnienia, podpuszczania i prowokowania odmówić liderowi KO nie sposób. To chyba jego główna umiejętność jako polityka. Spróbujmy jednak opisać to, co się dzieje, w kategoriach nie wyłącznie podchodów. Według konstytucji prezydent i tak musiałby na końcu stanąć przed dylematem: czy odwołać dotychczasowego ambasadora przy Pakcie Północnoatlantyckim Tomasza Szatkowskiego i powołać nowego Jacka Najdera, którego kandydaturę premier z szefem MSZ zanieśli już sejmowej komisji spraw zagranicznych do zaopiniowania. To przeciw czemu na razie Andrzej Duda protestuje, nie jest jeszcze formalnym obejściem jego kompetencji, a tylko naruszeniem zwyczaju. Zwykle każdy rząd konsultował z każdym prezydentem kandydatury ambasadorów już na początku, przed procedurą sejmową - żeby uniknąć później otwartej kontrowersji. Rząd obecny zdecydował się ten obyczaj złamać. Ile władzy dla kogo? Na konferencji prasowej z cypryjską głową państwa prezydent poszedł dalej jeszcze. Uznał, że w przypadku ambasady przy NATO to on powinien wskazać kandydata. To wynika z tradycyjnego podziału zadań między prezydentem i rządem, nie zapisanego w konstytucji, a tylko usankcjonowanego zwyczajem. Temu pierwszemu mają przypadać jako zwierzchnikowi sił zbrojnych tematy związane z NATO, temu drugiemu - z Unią Europejską. Oczywiście łatwiej było takie podziały ról ustalać i potem ich przestrzegać, gdy głowa państwa i rząd byli tej samej barwy politycznej. Jednak na początku roku prezydent zgodnie z tą logiką zgodził się na wymianę ambasadora przy Unii, aby Tusk mógł tam posłać swojego człowieka. Tak naprawdę premier zrobił to jeszcze przed prezydenckimi decyzjami, ale Duda post factum nie oponował. Spór o ambasadę przy NATO wydaje się starciem szczególnie o nic, bo nie widać tu zarysów jakichś dwóch polityk: prezydenta i nowej koalicji. Tomasz Szatkowski, były wiceszef MON w rządzie Beaty Szydło, jest człowiekiem kompetentnym i niekojarzonym z aktywnością partyjną. Tuskowi chodzi wszakże o spór symboliczny. Całkiem niedawno mieliśmy podobny spektakl. Najpierw względnie poprawna wymiana zdań między Dudą i Tuskiem podczas udzielania dymisji starym i zaprzysiężenia nowych ministrów. A już w dzień później wręcz obcesowe przypomnienie przez Tuska na konferencji po posiedzeniu rządu, że polityka zagraniczna jest domeną rządu. Przed owym zaprzysiężeniem premier w rozmowie w cztery oczy miał powiedzieć prezydentowi, że niczego w sferze personaliów nie będzie z nim konsultował. Rozgraniczenie uprawnień rządowych i prezydenckich w sferze polityki zagranicznej i obronności nie jest bynajmniej tak oczywiste. Bo co to oznacza, że "prezydent reprezentuje państwo na zewnątrz?" Albo jest zwierzchnikiem sił lądowych i morskich? A dlaczego, skoro miałby nie mieć w tej sferze nic do powiedzenia, to jednak jemu przyznano w ustawie zasadniczej władzę nad nominacjami i dymisjami ambasadorów? Nawet orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z roku 2009, następstwo sporu kompetencyjnego ówczesnego premiera Tuska z prezydentem Lechem Kaczyńskim niewiele tu rozstrzygnęło. Dotyczyło zresztą jedynie sporu o udział w Radzie Europejskiej, czyli organie Unii. Owszem, głowa państwa dostała prawo pojechania na szczyt w Brukseli z własnej inicjatywy, ale została skazana na uzgadnianie prezentowanego tam stanowiska z premierem. W uzasadnieniu Trybunał uznał, że zasadniczo politykę zagraniczną prowadzi rząd, a uprawnienia prezydenta są "wyjątkami". To jednak nie rozwiało wszystkich wątpliwości. Deklaracja Tuska, że to rząd odpowiada za politykę zagraniczną, dotyczyła oczywiście nie tylko jednej ambasady. Wskazano już 50 ambasadorów do odstrzału. Oni sami zostali powiadomieni o wszczęciu procedury odwołania. Czy rząd może to zrobić z pominięciem prezydenta? Wydaje się, że formalnie nie będzie to możliwe. Z prostego powodu: ambasadorów akredytuje się przy głowie danego państwa (prezydencie, królu). Więc i rekomendacji oczekuje się od innej głowy państwa. Naturalnie znany jest już scenariusz wezwania tej pięćdziesiątki do kraju i zastąpienia ich "niepełnymi ambasadorami", tak zwanymi charge d'affaires. Obniża to rangę ambasady. W przypadku placówki przy NATO, jeśli rząd pójdzie za ciosem, stanie się to tuż przed ważnym szczytem Paktu. Ogólnie status dyplomatycznej reprezentacji Polski w wielu stolicach na tym ucierpi, nawet jeśli ranga tego sposobu reprezentowania państwa nie jest dziś aż tak wielka jak kiedyś. Liderzy nowej koalicji mogą się naturalnie pocieszać, że to tylko na rok, do końca kadencji Andrzeja Dudy. Co jednak, jeśli jakimś cudem za ten rok prezydenturę zdobyłby inny kandydat prawicy? Nastąpiłby trwały pat, kompromitujący zagraniczną aktywność Polski na wiele lat. Rząd mówi, co legalne W tle jest jeszcze jeden spór. Uchwalona w ostatnim roku rządów PiS ustawa kompetencyjna przyznała prezydentowi nowe uprawnienia w sferze stosunków międzynarodowych. Rząd miałby z nim uzgadniać kandydatury do rozmaitych instytucji europejskich. Te stanowiska są obsadzane przez organy Unii, ale spośród osób rekomendowanych przez rządy poszczególnych państw. Chodzi o członka Komisji Europejskiej, członka Trybunału Obrachunkowego, sędziego Trybunału Sprawiedliwości UE, rzecznika generalnego TSUE, członka Komitetu Ekonomiczno-Społecznego, członka Komitetu Regionów oraz dyrektora w Europejskim Banku Inwestycyjnym. Tusk zapowiedział, najpierw samemu Dudzie, a potem na konferencji prasowej wszystkim Polakom, że nie zamierza się do tej ustawy stosować. Urzędnik stosunkowo niskiego szczebla, bo lewicowy wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Szejna, ogłosił to zresztą jeszcze przed premierem. W teorii argument mieli obaj dość mocny: konstytucja nie przyznaje prezydentowi tych uprawnień. Podobnymi argumentami kwestionowano dopiero co udział prezydenta w odwoływaniu i powoływaniu prokuratora krajowego. Nowa koalicja uznaje te przyjmowane na koniec poprzedniej kadencji, PiS-owskie ustawy za wykraczające poza ustawę zasadniczą próby zabetonowania poprzedniego układu personalnego. Jest z tą argumentacją tylko jeden kłopot. Otóż ani wiceminister Szejna, ani nawet premier Tusk, nie mają władzy uznawania przepisów ustaw za niezgodne z konstytucją. Tymczasem właśnie to czynią. Taką władzę ma jedynie Trybunał Konstytucyjny. Ale niemal co tydzień jego kolejne orzeczenia są uznawane przez polityków całkiem niskiego szczebla (łącznie z przewodniczącą sejmowej komisji śledczej do spraw Pegasusa Magdaleną Sroką) za "wadliwe". Trybunał w praktyce przestał istnieć. Ale jeśli nawet nie uda się go odwołać, i nowa koalicja przejmie go dopiero wraz z wygasaniem kadencji kolejnych sędziów, z kolei opozycja będzie miała wszelkie podstawy, aby go wtedy nie uznawać. Staliśmy się krajem, w którym o tym co legalne, a co nie, decyduje władza wykonawcza, czasem ustawodawcza. To zaś oznacza, że prawo staje się kompletną fikcją, i to właśnie w momencie, kiedy Komisja Europejska uznaje Polskę za państwo "praworządne". Ta sama konkluzja dotyczy konceptu omijania innych prezydenckich kompetencji. Przy czym powtórzę: w przypadku wymiany ambasadorów nie będzie to tak łatwe, bo o udział głowy państwa w tym procederze mogą rutynowo spytać inne stolice. Skądinąd ten udział jest zapisany w konstytucji, nie tylko w przyjmowanych w ostatniej chwili przez PiS ustawach. Rozbijanie wspólnoty Poza wymiarem prawnym jest zaś jeszcze wymiar polityczny, nawet metapolityczny. Bo w wielu sferach kompromis nowego rządu z Dudą byłby stosunkowo prosty, a w dziedzinie polityki zagranicznej - z pewnością najprostszy. Tusk operujący frazeologią narodowej jedności, działa w dokładnie odwrotnym kierunku. W kierunku - użyjmy górnolotnej charakterystyki - ostatecznego rozbijania narodowej wspólnoty. Wyjątkowo istotnej w obliczu wojennych zagrożeń. Oczywiście PiS też tu potężnie nabroił, ale nowa koalicja już dawno go przegoniła. Tusk robi to wszystko wyłącznie w imię pojmowania polityki jako permanentnej awantury. Innego celu politycznego dziś nie ma. Nawet jeśli kiedyś kierował się czymś innym... To pasmo awantur ma być wianem koalicji za rok, na kampanię prezydencką choć, przecież to nie Andrzej Duda będzie konkurentem kandydata lub kandydatów nowej koalicji. Ale jest to też recepta na permanentne angażowanie uwagi Polaków. Są oczywiście i inne narzędzia: walka o aborcję czy tropienie rosyjskiej agentury w szeregach prawicy. Są nawet takie, które przynoszą Polsce pożytek, z ochroną wschodniej granicy na czele. Wszelako personalne przepychanki są narzędziem w użyciu najłatwiejszym. Piotr Zaremba ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!