W czwartek odbyły się obchody 80. rocznicy lądowania aliantów w Normandii. Stworzenie frontu zachodniego w czerwcu 1944 roku przesądziło o losach drugiej wojny światowej. Pytanie o ludzi w mundurach Przemawiali prezydent Francji Emmanuel Macron i prezydent USA Joe Biden. Ale to nie oni przykuli moją uwagę, a ostatni weterani tamtej wojny. Dziś to starcy, przeważnie Amerykanie. Wywoływani po nazwiskach przez francuskiego prezydenta, zostali obdarzeni Legią Honorową. Ile wtedy mieli lat? Pewnie po 20, może mniej, w roku 1943 USA zaczęły brać do wojska nastolatków od 18. roku życia. Nie w pełni przeszkoleni, płacili na froncie zachodnim obfitą daninę krwi. Ci akurat przeżyli. Wielu ich kolegów nie miało tego szczęścia. Już na plażach Normandii padło ich sporo. Kiedy na nich patrzyłem, doznałem fundamentalnej refleksji. To są przedstawiciele odchodzącego pokolenia. Jak by sobie poradzili z takim strasznym wyzwaniem ludzie naszej cywilizacji o kilka pokoleń młodsi od nich? Jeszcze niedawno zdawało się, że nasz świat może świętować koniec historii. Dziś Władimir Putin grozi atomową agresją. A logika zaangażowania NATO w konflikt na terenie Ukrainy coraz wyraźniej prowadzi do rozszerzenia wojny. Tego samego dnia, kiedy we Francji świętowano tamtą rocznicę, w szpitalu wojskowym na Szaserów w Warszawie umarł polski żołnierz, 21-letni Mateusz Sitek. Raniony przed dziewięcioma dniami nożem przez imigranta atakującego naszą wschodnią granicę, kiedy zasłaniał wyrwę w granicznej barierze tarczą. Skazany na rozpaczliwą bezradność wobec bezkarnej agresji. Pojęcia nie mam, jak zachowaliby się w swojej masie młodzi Polacy, gdyby zagroziła nam prawdziwa wojna. I nie piszę tego z wyrzutem, sam z powodu specyfiki PRL-u byłem odwrócony do obowiązku wojskowej służby tyłem. Skądinąd od lat młodzi Polacy nie są szkoleni. Dziś nawet w obliczu rosnących zagrożeń trudno byłoby egzekwować obowiązek powszechnej służby wojskowej. Rząd, który by zaczął tego wymagać, pewnie byłby zagrożony klęską w wyborach. Po to jednak mamy zawodową armię, po to ją w ostatnich latach poprzedni rząd zwiększył prawie o połowę, aby liczyć na chłopców w mundurach. Nie umiem ocenić poziomu ich morale. Pewne jest jednak, że dziś to morale zostały wystawione na szczególnie ciężką próbę. "Polityczna farsa" Donalda Tuska Donald Tusk zdecydował się w kampanii uderzyć w twarde tony wojennej pobudki. Dotyczy to także obrony granicy wschodniej przed napływem ludzi napuszczanych do jej szturmowania przez białoruskie służby. Nie chcę się już po raz któryś natrząsać z odwrócenia o 180 stopni narracji obozu Tuska. Polski premier nagle odkrył, że to nie "biedni ludzie szukający miejsca na ziemi" nacierają, a przeszkoleni przez naszych wrogów najemnicy. Trudno tę nagłą woltę oceniać inaczej jak polityczną farsę. Zarazem jednak z tej farsy wynika, że żaden polski rząd nie może sobie pozwolić na uznanie polskiej granicy za coś nieistniejącego, niewartego obrony. Tyle że ta gwałtowna zmiana ma kolejne odsłony. Najświeższą jest historia żołnierzy oskarżanych przez polską prokuraturę o "przekroczenie uprawnień". Mieli się tego dopuścić, używając "w sposób nieuzasadniony" broni palnej Szeroko uśmiechnięta rzeczniczka prokuratora generalnego Anna Adamiak mówi o narażeniu na niebezpieczeństwo imigrantów, choć obrońcy strzelali w ziemię, a nie w ludzi. To ta sama pani prokurator, która w roku 2011 przekazała białoruskiemu reżymowi informacje na temat jego przeciwników. Dowiadujemy się o tym oskarżeniu w ponad dwa miesiące po fakcie. Historię ujawnił portal Onet. Podano szczegóły: żołnierze mieli być zatrzymani, wyprowadzeni w kajdankach. Nie są aresztowani, ale zostali napiętnowani jako domniemani przestępcy. Podobno sama forma zatrzymania była radosną twórczością Żandarmerii Wojskowej, od czterech miesięcy pod nowym kierownictwem. Nie każdy podejrzany jest tak traktowany, a wojskowego na służbie wystarczy wezwać. W programie Doroty Gawryluk w Polsacie nawet dawny lewicowy wiceminister obrony Janusz Zemke uznał, że żołnierze zachowali się prawidłowo, a widowiskowe represje wobec nich były pochopne. W dwa miesiące później w tym samym miejscu (miejscowość Dubicze Cerkiewne), gdzie miał miejsce tamten incydent, został śmiertelnie raniony Mateusz Sitek, z tej samej jednostki co zatrzymani. Dla prawicowej opozycji sprawa jest oczywista. Tamto zatrzymanie mogło być sygnałem dla żołnierzy, że powinni reagować jak najostrożniej. Prawica oskarża Żandarmerię Wojskową i prokuraturę o swoiste rozbrojenie służb rozpaczliwie trwających przy nieustannie atakowanej granicznej zaporze. Ma to obciążać rząd Tuska, stąd wezwanie do jego dymisji. Przy okazji pojawił się medialny szum wokół samego prawa do używania broni. Jeden ekspert dowodzi, że żołnierze nie mają takiego prawa w innym celu niż "alarmowy", czyli dla sprowadzenia pomocy. Szersze uprawnienia ma mieć policja i Straż Graniczna. Inny ekspert zapewnia z kolei, że skoro wojsko jest używane w cywilnej akcji policyjnej, ma te same prawa co inne służby. Mówi się jednak, że potrzebne jest rozszerzenie uprawnień żołnierzy podczas pokoju. Taki koncept ma zawierać projekt ustawy o narodowym bezpieczeństwie, zgłoszony przez prezydenta Dudę w czerwcu zeszłego roku, jeszcze w poprzednim parlamencie. Teraz Tusk żąda zmian w prawie od szefa MON Władysława Kosiniaka-Kamysza. Prezent dla agresorów Rzeczniczka prokuratora generalnego ogłosiła, że żołnierze strzelali nie będąc "w stanie zagrożenia życia". Z kolei Jarosław Kaczyński na swojej konferencji pokazywał przepis dotyczący użycia broni palnej, który pozwala na strzelanie także w obronie nie życia a granicy zaatakowanej "przy pomocy pojazdu, broni palnej lub innego niebezpiecznego narzędzia". Pytanie, czy dotyczy on wojska, które w czasie pokoju granic na ogół nie pilnuje. Żeby ocenić, w obliczu jakiego zagrożenia byli naprawdę oskarżani żołnierze, trzeba by zobaczyć całą sytuację i to z bliska. Pewne jest, że działali w warunkach permanentnej traumy, stresu, niepewności. To są kwestie do jak najszybszego wyjaśnienia. Ale powiedzmy sobie szczerze, sama ta paniczna debata o tym, czego nie wolno obrońcom granicy, jest sukcesem agresorów. Tak się dzieje często, kiedy służby państwa demokratycznego wchodzą w stan zimnej wojny ze zdeterminowaną, gotową na wszystko dyktaturą. Ludzie Łukaszenki już wiedzą, że obrońcy będą raczej mniej niż bardziej stanowczy w tym traumatycznym, trwającym po 24 godziny na dobę, starciu. Taki jest, niezależnie od prawnych niuansów, skutek całej afery. Napiszę otwarcie: wszelkie tego typu sytuacje powinny być oceniane z jak największą wyrozumiałością dla ludzi w polskich mundurach. Jeśli nie chcemy mieć kolejnych zabitych żołnierzy na granicy. Na tej granicy mamy wojnę. Być może powinno to być potwierdzone wprowadzeniem na terenach przy granicy stanu wojennego. Skąd zatem ta koszmarna nadgorliwość w odwrotnym kierunku? Trafnie ujął to w felietonie dla Interii Rafał Woś. Narracja przywódców koalicji nagle się zmieniła, ale podległe im instytucje reagują na tę zmianę z opóźnieniem. Bo przecież kampania przedstawiania polskich służb mundurowych jako diabłów, morderców, bezdusznych maszyn nie mogła nie zostawić śladów w ludzkich umysłach. Kiedy już polski żołnierz został ranny nożem, aktywiści organizacji pozarządowych upierali się nadal, korzystając z rutynowej sympatii liberalnych mediów, że to mniej istotne od "przemocy" stosowanej wobec imigrantów. Te pięknoduchy jednego nie potrafią nam wyjaśnić. Jak można strzec atakowanej coraz agresywniej granicy bez odpowiedzi przemocą na przemoc? Wpływ wydarzeń na "eurowybory" Jak to wpłynie na wybory europejskie? Sytuacja na granicy stała się tematem kampanii, także z woli samego Tuska. Z drugiej strony żelazne elektoraty, a to one głównie pośpieszą do urn, są już tak utwardzone w swoich przekonaniach, że chyba żadna nowa sytuacja, żadne złapanie "swoich" na niekonsekwencji, w skali masowej wyborczych decyzji nie zmienią. Tusk ogłosił, że działania Żandarmerii Wojskowej i prokuratury są przyjmowane przez ludzi "z niepokojem i gniewem". Czy to zapowiedź karania jego podwładnych za to, że stosują się do dawniejszych, a nie najnowszych wytycznych? I czy już po wyborach ta determinacja się nie zmniejszy? Na razie mamy przede wszystkim intrygi personalne. Dowiadujemy się, że sprawa żołnierzy była od pewnego momentu pod nadzorem zastępcy prokuratora generalnego do spraw wojskowych Tomasza Janeczka. Tymczasem ten człowiek z poprzedniej ekipy Ziobry twierdzi, że był odcięty od informacji. Co skądinąd ujawnia stan chaosu w Prokuraturze Krajowej po jej przejęciu przez nową ekipę. Tusk odwołuje prokuratora Janeczka, traktując go najwyraźniej jako kozła ofiarnego. To znamienne, że dymisje nie dotknęły choćby dowództwa Żandarmerii Wojskowej, bo to ludzie nowej władzy. Oddzielnym tematem jest milczenie MON przez ponad dwa miesiące na temat samej historii. Z pierwszych opisów wynika, że także dowódca tych żołnierzy nie umiał zadbać o ich minimalną ochronę przed nadgorliwością zewnętrznych instytucji. Tymczasem wojacy się denerwują. "O czym my mówimy? Żołnierz umiera w szpitalu, a my się spieramy o kilka ostrzegawczych strzałów?" - oburzał się przed kamerami Polsatu Paweł Mateńczuk, stary komandos, dziś pełnomocnik ministra obrony do spraw warunków służby wojskowej, więc z pewnością nie człowiek PiS. Tę bitwę nasze państwo zaczyna przegrywać. Co będzie z całą "wojną"? Myślę o niej z narastającym pesymizmem. Można oczywiście mieć nadzieję, że przelana krew nie pozwoli obecnej koalicji odpuścić sobie całkiem obrony granicy. Ale nie służy skuteczności w tej obronie kakofonia, sprzeczne sygnały. A historia żołnierzy zakutych w kajdanki jest sygnałem ewidentnie podważającym polską determinację. Piotr Zaremba ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!