Od kilku dni furorę robi w polskich mediach raport organizacji C40 Cities, o której wcześniej wielu Polaków zapewne nie słyszało. To struktura zrzeszająca grupę metropolii, takich jak Londyn, Berlin, ale i Warszawa. Raport stał się głośny, kiedy opublikował go rzetelny jak zawsze "Dziennik Gazeta Prawna". Stał się on natychmiast przedmiotem politycznej burzy w Polsce. Eksperci miast przestrzegają gromko przed emisją gazów zagrażających klimatowi. Receptą ma być radykalne zmniejszenie konsumpcji. Ludzie powinni jeść ich zdaniem zaledwie 16 kilogramów mięsa rocznie (obecnie średnio 70 kilogramów), kupować po osiem sztuk ubrań i latać samolotem tylko co dwa lata, co oznaczałoby ograniczenie zagranicznych wakacji. To tylko niektóre z przykładów proponowanych restrykcji. Przy czym mają one swoje wersje radykalne, choćby całkowitą rezygnację z produkowania i konsumowania mięsa. Czy Trzaskowski wprowadzi kartki? Ponieważ firmują to pośrednio władze Warszawy, politycy prawicy zdążyli już spytać prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego, czy zamierza wprowadzić w swoim mieście kartki na żywność. Przypomniano, że w PRL roczna racja mięsa na kartki to było jednak 20 procent. Padły przestrogi przed, jak to ujął Paweł Kukiz, rzeczywistością jak z Orwella. Trzaskowski odpowiedział wiceministrowi z Solidarnej Polski Sebastianowi Kalecie, że opowiada bzdury, bo przecież władze miasta nie mają prawa racjonować żywności. Chodzi jednak tak naprawdę o żart, metaforę. Nie jest to odniesienie się do meritum sporu. Prezydent Warszawy obwieścił też triumfalnie, że przecież raport powstał przed czterema laty, nic to więc nowego. No tak, ale kto o nim wiedział? Przypomina to sekwencję z groteskowej powieści Douglasa Adamsa "Autostopem przez galaktykę" (przerobionej potem na film). Biurokratyczne stwory, Dogonowie, postanowili zniszczyć całą planetę, Ziemię, Oburzonemu bohaterowi tłumaczą, że przecież zawczasu powiadomili ludzkość, zawieszając stosowny komunikat na kartce w pewnym wnętrzu. Kto chciał, ten zauważył. Nie w tym więc tkwi istota debaty, której tak naprawdę wciąż nie ma. Trzaskowski zapowiadający utrudnienia dla kierowców we wjeździe do stolicy (dodajmy, wzorem wielu zachodnich metropolii) uchodzi za ekologicznego i klimatycznego gorliwca. To taką postawę wyśmiewają prawicowi politycy i komentatorzy. Zarazem ani on nie przedstawia całościowej wizji wraz z jej precyzyjnym powiązaniem ze zmianami w klimacie (i z niebezpieczeństwami wynikającymi z tych zmian), ani jego krytycy nie wiedzą, co jest niezbędne i nieuniknione, a co do negocjacji. Nie jestem antyekologicznym zakapiorem, nie podważam zjawiska zmian w klimacie, widać je i czuć. Jeśli jednak zapowiada się tak radykalną zmianę stylu życia całych społeczeństw, trzeba być precyzyjnym, nie tylko w pomiarach, ale i w tłumaczeniach. Inaczej nawet ludzie wykształceni doznają wrażenia, że się nimi manipuluje, oferując im utopię. Ile w tym ideologii Rozumiem, że niektórzy na konieczności klimatyczne nakładają swoje preferencje ideologiczne. Europosłanka Sylwia Spurek chce całkowitego zakazu hodowania zwierząt na mięso. Kieruje się humanitarną gorliwością, nie zauważając skądinąd, że taki zakaz może oznaczać koniec niektórych gatunków. Po co ludzie mieliby hodować świnie? Po to żeby się z nimi bawić w domach? Zarazem jej kategoryczny pryncypializm w tych kwestiach zderza się z wielosetletnimi nawykami ludzi, którzy mięso lubią, a być może uważają za potrzebne dla zdrowia. Sam jestem zwolennikiem radykalnej ochrony zwierząt, najchętniej zakazałbym polowań dla przyjemności. Ale z mięsem rozstawać się nie chcę, uważam je zresztą za element zrównoważonego odżywiania się, choć wiem, że są ludzie, którzy ograniczają jego spożycie z motywów humanitarnych bądź zdrowotnych. Nie dziwię się im, nie wyśmiewam. Ale krzyki posłanki Spurek raczej nie pomagają w rozmowie z nimi. Jest inny, szerszy kontekst ideologiczny. Niektórzy ludzie lewicy zastępują dawną gorliwość w korygowaniu niesprawiedliwości społeczeństwa przemysłowego wizją nowego porządku, w którym nie ma presji na masową konsumpcję. Co jednak począć z tym, że przyzwyczailiśmy się traktować rozwój gospodarki jako naturalny cel zbiorowości? I że dowolność konsumpcji jest częścią wolności liberalnych społeczeństw. Jeśli chcemy się z tym modelem rozstać, powinniśmy to solidnie przedyskutować. Zwłaszcza że w pewnych sferach ta wolność jest wciąż uważana za pożądany cel, zwłaszcza przez lewicę. Dotyczy to szczególnie sfery obyczajowej, skoro zachodnie społeczeństwa przyznały kobietom prawo do aborcji, a teraz debatują prawo dostępności do narkotyków. To jak, zagwarantujemy w przyszłości Europejczykom nieograniczony dostęp do kokainy, ale prawo do ledwie ośmiu ubrań rocznie? Nie ma tu niepokojącego braku logiki? Pojawia się pytanie, czy cele klimatyczne są tu bardziej głównym powodem, czy tylko pretekstem, aby ktoś spełniał swoje ideologiczne marzenia. Żeby mnie przekonano, że tak jednak nie jest, potrzebuję precyzyjniejszych i przystępniej podawanych danych. Inaczej będę to odbierał jako mało czytelną zabawę elit w Boga (czy bogów). Przymus państwa policyjnego Jest też pytanie o metodę. Raport C40 Cities kończy się zaskakującą konkluzją. "Ostatecznie to ludzie decydują, jaki rodzaj żywności jedzą i jakie robią zakupy, aby uniknąć marnowania żywności w gospodarstwach domowych. To także każda jednostka indywidualnie decyduje, ile nowych ubrań kupić. Lub czy chce posiadać własny samochód oraz ile lotów wykona". Czyli pisze się takie raporty tylko po to, żeby perswadować? Co jednak jeśli perswazja nie pomoże? Ludzie nadal będą jedli "za dużo mięsa" i za często latali samolotami. Czy nie pojawi się pokusa przymusu? Przecież już dziś się pojawia. Oto Parlament Europejski chce zakazać kupowania nowych aut ze spalinowymi silnikami do roku 2035. Przegłosowano to wcale nie w atmosferze powszechnego konsensusu, stosunkiem głosów: 340:279. To oznacza, że nie przekonano bardzo wielu europosłów, więc i obywateli. Postawienie na auta elektryczne obciążone jest rozlicznymi niewiadomymi, nawet i ekologicznymi. Ale w imię tych niewiadomych chce się pozbawić Czechy przemysłu dającego im 10 procent PKB. Czy to nie jest skok w nieznane? Może skok do basenu na główkę? Taki ewentualny nowy przymus w państwach, gdzie systematycznie dopiero rozszerzano sferę wolności, a czasem jeszcze się ją rozszerza, rodzi rozliczne dylematy. Najważniejszy jest taki, że wymagałoby to zapewne nowego państwa policyjnego: przymusu i reglamentacji. Pytanie dodatkowe: czy w imię swoistego ekologicznego ascetyzmu nie wytworzy się jak w przypadku prohibicji czarnego rynku i jeszcze większego podziału na równych i równiejszych. Na razie elity na ekologiczne konferencje latają samolotami i używają tam laptopów, co rodzi drwiny, ale i poczucie krzywdy wśród szaraczków, którym te elity oferują rozliczne pouczenia i dobre rady co do wyrzekania się tego czy tamtego. Ponieważ zaś te koncepty zakazów czy choćby apeli o wyrzeczenia rodzą się na ogół na bardzo globalnych forach (zaliczam do nich i Unię Europejską), zaczynamy mieć do czynienia z poczuciem wyalienowania zwykłych obywateli. To wszystko powstaje zbyt daleko od nas i nie może być przedmiotem rzetelnej dyskusji. W sprawie kotleta W Polsce politycy to jeszcze wiedzą. Nasza opozycja przytakuje Unii w tak skomplikowanych dla obywateli sporach jak ten o praworządność. Ale kiedy pytano polskich parlamentarzystów o zakaz diesli czy o pomysły z raportu C40 Cities, nawet ci z Platformy nie czuli się na siłach temu przytakiwać. Ba Lewica tłumaczyła, że owszem trzeba naciskać, ale na koncerny, a nie na konsumentów. Jak ma skądinąd takie naciskanie wyglądać? Wciąż nie wiadomo. Zarazem część elit nabiera wody w usta - w imię zasady, że skoro coś jest nowoczesne, nie ma co temu czemuś zaglądać w zęby. Widać tak musi być. Zmiany i ich uzasadnienia stają się coraz bardziej skomplikowane. Jak to więc wszystko weryfikować? Może lepiej na wszelki wypadek się godzić jako z naturalnym kierunkiem, w jakim zmierza świat? Oczywiście klimatyczne rewolucje to daleko nie jedyne wyzwanie związane z całkowitą zmianą naszego życia. Stoimy przed wieloma innymi, choćby przed pytaniem o trwałość systemów emerytalnych, co w Polsce dało zwycięstwo PiS-owi, a we Francji prowadzi do brutalnych zamieszek. Logika przemian, także demograficznych, zderza się tu z naturalną obroną socjalnego status quo. I znów pytanie do elit: umiecie przekonywać, dyskutować, czy tylko dekretować "nieuchronne prawidłowości"? Janusz Kowalski z Solidarnej Polski zapowiada wojnę w obronie kotleta. Spotyka się to ze złośliwymi żartami, ale przecież ów kotlet staje się już, a stanie się jeszcze bardziej, tematem polityki. Opór może być kwalifikowany jako upieranie się przy modelu życia nie do utrzymania, jak kiedyś bunt przeciw stosowaniu maszyn w gospodarce. Ale wcale nie jestem pewien, czy strona od globalnego uszczęśliwiania ludzkości przedstawi nam przekonujące argumenty. Na razie słuchamy głównie haseł, czasem wspieranych cząstkowymi obliczeniami.