Będą mówić, że Polska jest państwem upadłym. Już mówią
Szerzenie opowieści o "polskim bałaganie, planowaniu i niegospodarności" (hasło "polnische Wirtschaft") to dobrze znany z historii sposób uderzania w podmiotowość naszego kraju przez zaborczych sąsiadów. Czy nie jest tak, że oto na naszych oczach zaczyna się właśnie powtórka tego samego ataku?

Nie jest tajemnicą, że rządy Zjednoczonej Prawicy z lat 2015-2023 bardzo nie podobały się w wielu zachodnich unijnych stolicach. Ze szczególnym oczywiście uwzględnieniem Berlina.
Sól w oku Berlina
Niemcy na przejęciu władzy w Polsce przez PiS stracili obiektywnie najwięcej - w miejsce wiernego sojusznika gotowego w lot realizować koncepcje Berlina na przeróżnych polach (polityka migracyjna, zielona transformacja, porozumienie z Rosją) pojawił się buntownik. I to na dodatek buntownik bezczelny, bo nie dość że nieuznający oczywistości niemieckiego przywództwa w UE, to jeszcze na dodatek na każdym kroku przypominający Niemcom o ich historycznych winach oraz odpowiedzialności.
W czasach PiS tego polskiego buntownika pacyfikowano - jak pamiętamy - na różne sposoby: raz krzywym uśmiechem Merkel, raz grymasem Timmermansa. Raz kijem sankcji, raz marchewką pieniędzy na KPO. Towarzyszyła temu przepychana poprzez potężne niemieckie media do pozostałych krajów Zachodu opowieść o Polsce jako zakażonym wirusem populizmu członku unijnej rodziny. Takiemu nieszczęśnikowi - powiadali Niemcy - trzeba pomóc wyjść z choroby. Nawet jeśli czasem go to zaboli.
Wybory roku 2023 przyniosły wymarzoną zmianę i powrót sprawdzonego Donalda Tuska. Ale już dwa lata po tamtych wydarzeniach Niemcy znowu się martwią. Widzą doskonale, że wszystko idzie w kierunku powrotu PiS-u do władzy w roku 2027. Co wtedy?
Wydaje mi się, że oto właśnie wykuwa się nowa narracja o Polsce na taką właśnie ewentualność. Nie będzie to powtórka z lat 2015-23, bo nic dwa razy się nie zdarza. Opowieść o Polsce jako dobrym, ale zaczadzonym populizmem partnerze już nie wróci. Zamiast niej pojawi się przedstawianie Polski jako… państwa upadłego. To już się dzieje.
Klaus Bachmann i propaganda Polski jako państwa upadłego
Kilka dni temu spore oburzenie wywołał w Polsce tekst publicysty Klausa Bachmanna w "Berliner Zeitung". Tekst odbił się szerokim echem także dlatego, że Bachmannowi już raz udało się dość dobrze przewidzieć rozwój politycznych wypadków w Polsce.
Tuż przed wzięciem władzy przez Donalda Tuska w roku 2023 Bachmann pisał dość brutalnie, że nowy rząd musi zapomnieć o regułach demokratycznej gry i przywrócić praworządność siłą. W kolejnych miesiącach Donald Tusk, Bartłomiej Sienkiewicz i Adam Bodnar z ich "demokracją walczącą" wpisali się dokładnie w naszkicowany przez Bachmanna scenariusz.
Nie zamierzam się ani oburzać jego stronniczością, ani biadać nad tym, że Niemcy nas nie rozumieją. Szkoda na to czasu i umknie nam wtedy coś bardzo ważnego. Coś, co umknąć nam nie powinno. Bo to, co najważniejsze, czai się u Bachmanna między słowami. To niewyrażone jeszcze wprost, lecz wyraźnie pokazane na przykładach, przekonanie, że Polska roku 2025 jest już w zasadzie państwem upadłym. I to niezależnie od tego, czy rządzi nim zły Kaczyński czy dobry Tusk.
Przykład pierwszy: Polska to miejsce, gdzie konstytucja wprawdzie istnieje, ale nie działa. Nie działa, bo PiS rozmontował Trybunał Konstytucyjny i nie ma instytucji, która mogłaby potwierdzić legalność lub orzec o nielegalności stanowionego prawa. Rząd Tuska, uznając lub nie uznając TK (wedle aktualnej potrzeby), tylko ten stan rzeczy potwierdza.
Przykład drugi: polskie sądownictwo nie jest w stanie wydawać wyroków, które miałyby moc obowiązująca kogokolwiek. Sędziowie uznawani przez stronę prezydencko-opozycyjną (a przez rząd i ministra sprawiedliwości nazywani neosędziami) są już na tyle liczni, że problem przekroczył masę krytyczną. System wymiaru sprawiedliwości za chwilę zapcha się kompletnie, a prawo obywatela do sądu stanie się iluzoryczne. Ewentualne skargi na wyroki sędziów, którzy przez nową władze nie są uważani za sędziów, sprawią, że w systemie zapanuje zaraz kompletny chaos.
Przykład trzeci: prezydent Nawrocki blokuje poczynania rządu. To sprawia, że gabinet Tuska nie może opanować finansów publicznych rozbujanych "rozdawnictwem socjalnym" z czasów PiS. Z tego powodu Polsce grozi gospodarcza katastrofa. Także dlatego, że kraj nie ma euro tylko upiera się przy własnej walucie.
Przykład czwarty: rząd Tuska wcale nie chce europeizować kraju w sferze polityki symbolicznej. Zamiast tego ściga się z PiS-em na prawicowość w polityce migracyjnej i w stosunku do Ukraińców. Wniosek Bachmanna: Polska to jest dziś de facto Dziki Zachód, któremu bliżej do przebrzydłej Trumpowej Ameryki niż do cywilizowanej Europy.
Przykład piąty: w kraju nad Wisłą funkcjonuje jakaś niepisana tajemna konstytucja. Chroni ona polityków PiS-u przed rozliczeniem ich przez uśmiechniętą władzę. W sieć zastawioną przez uśmiechniętych wpadają tylko płotki (Kuczmierowski, Świrski etc.) podczas gdy prawdziwi "winowajcy" chodzą sobie spokojnie po Sejmie i stacjach telewizyjnych. Dla Bachmanna ta "tajna konstytucja" jest oczywiście dowodem na to, że polskie państwo nie służy obywatelom tylko chronieniu siebie nawzajem przez polityczną magnaterię.
Dodajcie do siebie te wszystkie zjawiska, a co zobaczycie? No właśnie państwo upadłe. Bez konstytucji, bez wymiaru sprawiedliwości, bez polityki gospodarczej, bez społeczeństwa obywatelskiego - rządzona przez stojących ponad prawem polityków-magnatów. Celowo nie polemizuję z tymi twierdzeniami Bachmanna. Przytaczam je najwierniej, jak potrafię, by pokazać istotę zarzutu. Prowadzą one do nieuchronnego wniosku, że zasadzie już dziś można by powiedzieć, że polska państwowość to jakiś żart.
"Polnische Wirtschaft"
Ale jest coś jeszcze ciekawszego. Bachmann udziela rad. I te rady są - by tak rzec - dość perwersyjne. To znaczy z pozoru mają poprawić sytuację. Ale jak się tak nieco głębiej nad tym zastanowić, to widać, że ich zastosowanie to pomnożenie stanu upadku przez trzy albo cztery.
Jest więc rada dla premiera Tuska, by sięgnąć po rezerwy NBP w celu spłaty zadłużenia. Jest domaganie się od Tuska, by nie oglądał się na tę tajną niepisaną konstytucję, tylko mocniej sobie poczynał z PiS-owcami. Nie trząsł się nad poselskim immunitetem i nie wąchał się wysłać kilku opozycyjnych polityków do więzienia.
Trudno te rady Bachmanna czytać inaczej, jak prosty przepis na katastrofę. W tym pierwszym wypadku prowadzącą do głębokiego kryzysu zaufania do złotego. W drugim wręcz na wojnę domową wypowiedzianą 7 do 10 milionom wyborców polskiej prawicy.
Czy o to właśnie chodzi Bachmannowi? Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Coraz wyraźniej widzę tu jednak ten sam schemat, który znamy dobrze z kart historii. Dobrze wiemy, że zaczęło się to w okolicach pierwszego rozbioru Polski, gdy Prusy parły ku osłabieniu Rzeczypospolitej. To wówczas Berlin używał swojej państwowej machiny do tworzenia opowieści o Polsce jako kraju fatalnie rządzonym, źle zorganizowanym i skazanym na upadek.
Przekonanie to miało uzasadnić powolny rozbiór Polski finalizowany przez następne ćwierćwiecze. Przekaz skierowany był nie tylko na własne potrzeby, ale również na zewnątrz - do innych zachodnich krajów, które miały uznać prawo zaborców do przywrócenia porządku w upadłej Polsce. Ale też do mieszkańców Rzeczpospolitej, by ich przekonać, że na upadku władzy Warszawy mogą zyskać, a nie stracić. I to się Prusakom udało. Hasło "polnische Wirtschaft" zostało w ten sposób ugruntowane w niemieckiej kulturze i pozostawało żywe przez następne dwa stulecie.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi oczywiście, że mamy przygotowanie do kolejnego rozbioru Polski w modelu z końca XVIII wieku. Ale pytanie o to, ile suwerenności i ile władzy powinno pozostać w XXI wieku w Warszawie, a ile powinno trafić do Brukseli (a więc pośrednio także do Berlina), jest bardzo realne.
I to jest coś, co musimy mieć cały czas w pamięci. Także prowadząc dalej nasz demokratyczny spór o Polskę.
Rafał Woś














