To, że Tusk podjął ryzyko i że podjął je Kołodziejczak, pokazuje, że obaj mają format nieco większy, niż Kaczyński poszerzający kiedyś swoją antykomunistyczną bazę o Kryżego czy Piotrowicza, czyli o najbardziej monstrualnych PRL-owskich oportunistów. Kołodziejczak w przeszłości wygadywał - o liberalnym Zachodzie, o Ameryce - rzeczy dla polskiej modernizacji groźne. Dziś przypominają tamte jego słowa Morawiecki i propagandyści PiS, którzy Kołodziejczaka próbują zniszczyć nie za to, co kiedykolwiek powiedział, ale za to, że jest dziś po stronie opozycji. Zresztą oni sami dzisiaj wygadują i robią rzeczy bardziej dla Polski niebezpieczne, niż kiedykolwiek powiedział czy zrobił Kołodziejczak jako lider Agrounii. "Kaczyński do nowoczesności w Polsce nikogo nie przekonał" Wspieranie przez Kaczyńskiego putinowskiego Voxu w drugim roku rosyjskiej agresji na Ukrainie, przedstawianie w drugim roku rosyjskiej agresji na Ukrainie przez Kaczyńskiego, Morawieckiego i PiS jako swojej sojuszniczki w rozbijaniu liberalnego Zachodu proputinowskiej Marine Le Pen, a przede wszystkim czekanie na powrót Trumpa. To wszystko jako praktyka rządzenia w Polsce - kraju frontowym tej wojny - działania bardziej niemądre i krótkowzroczne, niż najgorsze, co Kołodziejczak kiedykolwiek powiedział jako lider protestu polskiej wsi. Kołodziejczaka cechuje nieposkromiona ambicja, realna energia, autentyczny gniew, a jednocześnie chęć i zdolność prowadzenia rozmowy. W odpowiedniej proporcji te cechy mogą dać liberalnej Polsce bardzo wiele. Tusk w 1990 roku przekonał do liberalnej modernizacji poranionych przez lata osiemdziesiąte chłopców z NZS-u. Ci, których wtedy przekonał (Schetyna, Halicki...) stali się najlepszymi praktycznymi obrońcami liberalnej Polski. Może dziś przekona do liberalnej nowoczesności także Kołodziejczaka. Kaczyński do nowoczesności w Polsce nikogo nie przekonał, to jego przekonali do najgorszego resentymentu Ziobro, Macierewicz, Rydzyk. Szczególnie, kiedy musiał się z nimi licytować na najgorszy populistyczny lub prawicowy ekstremizm, żeby zabrać im elektorat, partie, żeby ich politycznie ograć. Bezcenna zdobycz Na pewno Kołodziejczak jest większą wartością i szansą dla polskiej modernizacji w towarzystwie Tuska, niż byłby w towarzystwie Kaczyńskiego, Ziobry, Macierewicza albo rosyjskich trolli i agentów wpływu, którzy usiłowali penetrować Agrounię od samego początku jej istnienia. Nawet to, że prawdopodobnie nie zdoła zaprowadzić do opozycji części Agrounii, która wybierze Kaczyńskiego, Konfederatów albo rosyjskie trolle, nie zmniejsza sensu tej współpracy. Najwięcej wnosi on sam. Ambicja, populistyczna energia, chęć i zdolność komunikowania się z ludźmi - wszystkie te cechy po stronie polskiej modernizacji, polskiej nowoczesności, są zdobyczą bezcenną. Jeden nawrócony na modernizację i Zachód Michał Kołodziejczak wart jest dziesięciu tysięcy kąsających na Facebooku własną bańkę internetowych trolli w rodzaju Jacka Dehnela (Czarzasty brzytwy się chwyta, umieszczając Dehnela na listach Lewicy). Tak jak jeden nawrócony Giertych wart jest dziesięciu tysięcy żerujących na liberalizmie antyliberalnych lewicowców w rodzaju Adriana Zandberga, który w polskiej polityce przetrwał, bo dzieci redaktorów liberalnych gazet i znajomych tych dzieci (powoli zajmujących w liberalnej prasie miejsca redaktorów i komentatorów) wykorzystuje i używa jak szczurołap z Hameln. Gra im na swoim fleciku pieśń nostalgii za etatyzmem. Bliźniaczo podobną do tej, którą Kaczyński gra na puzonie swemu pisowskiemu ludowi. Kaczyński boi się Kołodziejczaka Kaczyński boi się Kołodziejczaka piekielnie. Już Tusk był od niego młodszy, energiczniejszy. Tusk z Kołodziejczakiem, w swoich białych koszulach, przebijają go w jego PRL-owskim garniturku, nawet kiedy występuje w otoczeniu sympatycznych gospodyń wiejskich. Nawet one wolałyby Kołodziejczaka od Kaczyńskiego. Nawet wtedy, kiedy biorą od Kaczyńskiego pieniądze (budżetowe, państwowe, nasze wspólne, bo Kaczyński zawsze rozdaje nieswoje), to wcale nie jest pewne, że "pokwitują" te dary w dniu wyborów. Modernizacja przyjmuje się wówczas, kiedy udaje się do niej przekonać najbardziej konserwatywną część społeczeństwa. Modernizuje się - tak jak rządzi się - z centrum. Radykałowie wprowadzają pewne hasła (choć Dehnel ani Zandberg nawet niczego nowego nie wprowadzili), jednak to nie oni potrafią społeczeństwa do tych haseł przekonać. W Wielkiej Brytanii homoseksualizm zdepenalizowała Margaret Thatcher (konserwatystka), związki partnerskie zalegalizował Tony Blair (umiarkowany socjaldemokrata), a pełne małżeństwa homoseksualne wprowadził David Cameron (konserwatysta). Działo się to przez ponad trzydzieści lat, bo konserwatywni z natury Anglicy musieli przez ten czas zobaczyć, że homoseksualiści po "wyjściu z szafy" wcale nie "demoralizują ich dzieci", nie "przebudowują społeczeństwa". Procent homoseksualistów w Wielkiej Brytanii nie zmienił się skokowo ani po depenalizacji, ani po wprowadzeniu związków partnerskich. Homoseksualiści wciąż stanowią niewielką część brytyjskiego społeczeństwa, tyle że nie muszą już być ludźmi drugiej kategorii z punktu widzenia obowiązującego prawa. Ta zmiana wymagała dekad, ale przede wszystkim przekonania tych, którzy najbardziej się bali. Centrum musi się zmienić To centrum musi się zmienić, zmienić musi się konserwatywna większość. Jej nigdy przemocą zmusić do niczego nie można, w każdym razie nie do końca, zawsze się prędzej czy później "odwinie". Koncepcja Tadeusza Krońskiego "My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji" (cyt. za Czesław Miłosz) zawsze kończy się klęską modernizacji w danym kraju. Dehnel, Orliński, Sroczyński i cała reszta antyliberalnego saloniku pasożytującego na liberalnych mediach i liberalnym świecie, a jednocześnie kąsającego "libków", kiedy wiedzą, że włos im za to z głowy nie spadnie, nie mają w dodatku za sobą żadnych sowieckich kolb, straszą tylko z Facebooka. Zachód, Unia Europejska, nie są takie, jak oni nam mówią. "Woke culture" (neostalinowską "kulturę" radykalnej ideologicznej czujności i "przebudzenia") najgłośniej potępił Barack Obama, kiedy lewaccy "łokiści" próbowali zniszczyć wszystkich sensownych umiarkowanych kandydatów Partii Demokratycznej w prawyborach przed wyborami 2020 roku. Pod najgłośniejszym protestem przeciwko "cancel culture" (kulturą wykluczenia, czyli czystkami przeprowadzanymi przez skrajną lewicę na zachodnich uniwersytetach, w redakcjach gazet, a nawet w bibliotekach, bo "wykluczenie" może dotknąć także ludzi, którzy już od dawna nie żyją) podpisała się Margaret Atwood, jedna z najwybitniejszych światowych pisarek, mająca zdecydowanie feministyczne poglądy. Kołodziejczak szansą Dehnel, Orliński czy Magdalena Środa mogą pisać tysiące razy, że "woke culture" i "kulturę wykluczenia" wymyślili sobie "prawicowy Przemysław Szubartowicz" czy "konserwatywna Agata Bielik-Robson" (oboje zbyt centrowi jak na gust radykałów), bo "na Zachodzie nikt oprócz skrajnej prawicy o takich rzeczach nie mówi". Obama i Atwood jako skrajna prawica? Albo nasi samozwańczy "reprezentanci Zachodu" sami są ignorantami (Środa zdecydowanie nie jest, sam czytałem jej sensowne i kompetentne teksty o filozofii i liberalizmie, co do Orlińskiego i Dehnela głęboko bym się zastanawiał), albo liczą na ignorancję swoich czytelników. W rzeczywistości bowiem Zachód jest podzielony, jest pluralistyczny. Także Zachodem "rządzi się z centrum", czasem z konserwatywnego centrum. Także Zachód modernizuje się z centrum. A tam, gdzie język liberalnego centrum przejmują lewicowi radykałowie, wygrywa najczarniejsza prawicowa reakcja. Jeśli radykalna lewica w tej kampanii sparaliżuje liberalne media, jeśli przejmie język liberalnego centrum, w Polsce wygra najkoszmarniejsza prawica. Jeśli liberalna Polska przekona do siebie społeczne centrum i choćby najmniejszą część polskiej wsi, najkoszmarniejsza prawica nie wygra. Dlatego lewacki mikrosalonik w liberalnych mediach jest największym sojusznikiem Kaczyńskiego. I dlatego Kołodziejczak po stronie Tuska jest szansą, jakiej polska modernizacja nie miała od dawna.