Zanim jednak rozpocznie się typowa kampanijna młócka - a więc zanim hojnie dotowana miliardami z publicznej kasy propaganda wejdzie na pełne obroty - partia rządząca próbuje ograć pryncypialność Unii Europejskiej i za wszelką cenę wydobyć pieniądze z KPO. Bez nich - albo bez przekonania, że sprawa jest na pewno załatwiona - wygrać będzie trudniej. Partia Kaczyńskiego nie tylko przegłosowała korzystne dla siebie zmiany w ordynacji wyborczej - zwiększające szanse PiS pośród dotychczas niedostępnego elektoratu czy utrudniające głosowanie Polonii - ale właśnie podjęła dość toporną grę z Brukselą. Jej najnowszą odsłoną - po przyjęciu niekonstytucyjnej, ale w części zaspokajającej unijne oczekiwania nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym - jest rozkręcanie mętnej debaty wokół energii wiatrowej. Ponieważ jednym z kamieni milowych, na które zgodził się rząd Mateusza Morawieckiego, jest ustawa wiatrakowa, a w obozie władzy nie ma w tej sprawie jednomyślności, zwyciężył pogląd, że trzeba zjeść ciastko i mieć ciastko. Irracjonalny lęk przed wiatrakami Rząd chce więc dostać pieniądze z KPO, ale jednocześnie nie chce zrażać do siebie wyborców, którzy z różnych przyczyn boją się wiatraków, przypisując im tajemnicze właściwości. Ten irracjonalny lęk jest od dawna sprytnie zagospodarowywany przez część polityków PiS, o czym świadczy chociażby nagła poprawka zgłoszona do ustawy przez Marka Suskiego. Zwiększa ona wymóg odległości siłowni wiatrowych od zabudowań z 500 do 700 metrów, co realnie utrudni ich budowę i funkcjonowanie w przyszłości. Ale PiS liczy na to, że Bruksela nie będzie wikłać się w takie szczegóły i fundusze odblokuje, zwłaszcza że jest pod presją sytuacji geopolitycznej. Nawiasem mówiąc, w podobny sposób władza obchodziła się ze szczepieniami podczas pandemii, kiedy z jednej strony usiłowała realizować oficjalny program walki z zarazą - choć na wybory premier beztrosko ogłaszał, że wirusa nie trzeba się już bać, mimo że wtedy jeszcze trzeba było - a z drugiej puszczała oko do przeciwników szczepień i miłośników teorii spiskowych. Jednak bez względu na końcowy efekt aktualnych socjotechnicznych zabiegów opinia publiczna i europejscy urzędnicy są mamieni pozorami działań, które wszelako mają znaczenie polityczne i służą do wzmacniania poparcia władzy z aspiracjami autokratycznymi. Podobnie zresztą jak budowanie społecznego przyzwolenia na instrumentalne wykorzystywanie większości sejmowej do przeprowadzania doraźnych zmian w prawie, które są korzystne dla partii i jej ludzi. Ustawowe zdejmowanie odpowiedzialności z autorów tzw. wyborów kopertowych, menedżerów koncernów paliwowych czy - jak ostatnio - prezesa PiS, który według interpretacji prawniczych może uniknąć wysokiej kary finansowej w sporze z Radosławem Sikorskim, to pokaz absolutnej demoralizacji politycznej. Ale jednoczenie symptom tragicznej kondycji systemu demokratycznego w ogóle. Ustawy bezkarnościowe przechodzą niemal niezauważone W Polsce zaczęło się od politycznych ułaskawień przed prawomocnymi wyrokami, odmowy przyjęcia przysięgi od legalnie wybranych sędziów i niewydrukowania wyroku Trybunału Konstytucyjnego, na co część społeczeństwa reagowała protestami. Po niemal ośmiu latach tzw. ustawy bezkarnościowe przechodzą niemal niezauważone, a sprzeciw społeczny w zasadzie nie istnieje. Bezkrytyczni wobec władzy opiniodawcy lubią argumentować, że opozycja zbyt głośno krzyczała w błahych sprawach, więc zapracowała na taką znieczulicę, ale w istocie znieczulica nie jest skutkiem, lecz przyczyną. O ile bowiem wszelkiej maści autokraci i populiści odwracają znaki i np. z bezprawia potrafią uczynić pozytywny program polityczny, którego się nie wstydzą, o tyle zalęknieni i nieustannie wpędzani w poczucie winy liberalni demokraci wciąż nie są w stanie przywrócić wyznawanym przez siebie wartościom klasycznego znaczenia i przestać traktować wolności tylko jako promocji indywidualizmu. Ale to już inna historia. Przemysław Szubartowicz