Co z tym Hołownią?
Szymon Hołownia stał się gwiazdą ostatnich dni, ponieważ zagrał na nosie Donaldowi Tuskowi, czego on - jako doświadczony solista i lider największej partii opozycyjnej - zapewne nie lubi. Postawił się hegemonowi, sprowadził na siebie wiadra internetowych pomyj od przeciwników z lewa i prawa, zaznaczył swoją odrębność na scenie politycznej, ale przede wszystkim przestał być zagadką po stronie opozycyjnej. Dziś już wiadomo, że umie zrobić wokół siebie medialny szum, ale wiadomo także, że jest na bakier z realną polityką. Chce osiągnąć wiele, ale wciąż paraduje w przebraniu pięknoducha, któremu wydaje się, że także szerokiej publiczności ugną się od tego widoku kolana.

Na pierwszym kongresie swojej partii Hołownia miał bardzo dobre retorycznie wystąpienie i energią mógł zawstydzić nieco znużonych, a może i zmęczonych kolegów z opozycji. Jak mówił ironicznie w filmie Andrzeja Wajdy "Bez znieczulenia" bohater grany przez Zbigniewa Zapasiewicza, wreszcie doczekaliśmy się prawdziwego demagoga, którego tak bardzo nam tu brakowało.
Była to mowa populistycznie porywająca i pełna urokliwych miraży, bo i lider Polski 2050 przewyższa pod tym względem swoich poprzedników. Ani Paweł Kukiz, ani Ryszard Petru, ani Robert Biedroń - twórcy podobnych inicjatyw politycznych, które zniknęły niemal bez śladu - nie mieli w sobie tyle pasji, złośliwości i niewzruszonej wiary w siebie. No, może poza Januszem Palikotem, który dodatkowo grzeszył cyniczną inteligencją, więc umiał kochać siebie bez wzajemności, co w polityce bardzo się przydaje.
Ale to już wszystko było - płomienne mowy o rozbijaniu duopolu, wspaniałe recytacje o trzeciej drodze, wzniosłe peany o nowych ludziach w polityce - i nigdy nie przetrwało dłużej, niż aromat ulotnych perfum albo opar etyliny. Czy przetrwa tym razem?
Można o to pytać zupełnie poważnie, zwłaszcza że Polska znajduje się w bardzo specyficznej sytuacji. Z jednej strony jest sąsiadem państwa ogarniętego tragiczną wojną, która zagraża całemu zachodniemu światu, a z drugiej sama jest areną politycznego rozchwiania, które w tym roku zostanie zwieńczone - w zgodnej opinii władzy i opozycji - najważniejszymi od trzech dekad wyborami. Mają one rozstrzygnąć, czy suweren woli autokrację w stylu węgierskim, czy demokrację europejską, która zakłada prymat liberalnych wartości nad mentalnym zamordyzmem.
Jeszcze chwila i opozycji zostanie skorzystanie z porad św. Kingi
Władza sobie poradzi, ponieważ dysponuje przejętymi instytucjami, aparatem propagandy, zmienioną na swoją korzyść ordynacją, sprzyjającym jej systemem D’Hondta, a przede wszystkim bezgraniczną wolą zwycięstwa, która pokona wszelkie przeszkody. Także personalne. Ale czy opozycja - która chwilowo prezentuje obraz nędzy i rozpaczy, a jej wyborcy są skazani na obserwowanie infantylnych sprzeczek liderów - może sobie w tej sytuacji pozwolić na ryzykowny eksperyment kilku zwalczających się list wyborczych? Zdaje się, że i w tej sprawie nie ma zgodności, skoro po krótkim spięciu Hołowni z Tuskiem nagle znów powróciły deklaracje o braku wroga po stronie demokratycznej i wezwania do współpracy, a jednocześnie nikt nie jest w stanie ukryć wzajemnej niechęci. Jakby polityka była światem tylko amorów i waporów, a nie czymś znacznie poważniejszym.
Paradoks polega na tym, że bez partii Hołowni opozycja nie ma szans w starciu z PiS-em, ponieważ w dowolnym układzie - jednej, dwóch czy czterech list - każdy głos będzie miał znaczenie, a osłabienie któregokolwiek podmiotu zbliży wszystkich do klęski. Pytanie, czy Polska 2050 ma szanse bez struktur, bez znanych - poza liderem - nazwisk, bez samorządowców oraz bez rozumienia, że polityka to nie jedynie dobrotliwy świat NGO-sów, ale również twarda gra o najwyższe stawki i umiejetność zawierania najtrudniejszych kompromisów. Bo nawet jeśli przypomnieć, że Hołownia wolał wariant dwóch list opozycji, to trudno dostrzec, by cokolwiek w tej sprawie zostało zrobione. No, może poza jednym wspólnym występem z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, z którego zbyt wiele nie wynikało. Podobnie jak niewiele wynika z tego, że Hołownia chce rozdziału Kościoła od państwa, bo w dzisiejszych czasach nie jest to już wcale oryginalny postulat.
Czas mija. W jednej ze swoich książek Hołownia, który wciąż może odegrać pozytywną rolę w polskiej polityce, opiewał św. Kingę. Ponoć uczyła ona, że nawet w najbardziej skomplikowanych kwestiach można porozumieć się z partnerem. Jeszcze chwila, a opozycji zostanie już tylko skorzystanie z jej porad i czekanie na cud, bo na wszystko inne będzie za późno.
Przemysław Szubartowicz
