Łukasz Rogojsz, Interia: Zachód traci Gruzję czy już ją stracił? Wojciech Górecki, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich: - Bardziej traci, niż stracił. Gruzja wymyka się Zachodowi, osuwa się na Wschód, dryfuje w stronę Rosji. Jednocześnie gruzińskie władze nadal deklarują, że ich priorytetem jest członkostwo w Unii Europejskiej. Co więcej, jest to priorytet zapisany w Konstytucji i to dzięki głosom rządzącego obecnie Gruzińskiego Marzenia. Z kolei Bidzina Iwaniszwili, lider tego obozu, zapowiedział, że Gruzja będzie częścią UE w 2030 roku. Nie bardzo idzie to w parze z zalewem antyzachodnich wypowiedzi czołowych gruzińskich polityków, z którymi mamy do czynienia w ostatnim czasie. - Te wypowiedzi oraz odmowy spotkań gruzińskich liderów z zachodnimi politykami wizytującymi Gruzję budzą najwyższy niepokój. Tym większy, że to, co dzieje się obecnie w Gruzji, niezależnie od intencji władz, działa na korzyść Moskwy. Obecny rząd realnie spycha Gruzję w stronę Rosji. Należy jednak podkreślić, że gruzińscy liderzy nadal nie zapowiedzieli ani przywrócenia stosunków dyplomatycznych z Rosją, ani pogodzenia się z utratą Abchazji i Osetii Południowej (formalnie - regionu cchinwalskiego Gruzji). Zdążyli za to oskarżyć Zachód, że chce wciągnąć Gruzję do wojny z Rosją. Z kolei Stanom Zjednoczonym zarzucili, że w latach 2020-23 dwukrotnie próbowały zorganizować w Gruzji przewrót wymierzony w obecnie rządzących. - W parze z tymi słowami idzie uchwalane prawo i zwrot w polityce rządu. Natomiast gdyby władze w Tbilisi zdecydowały się na strategiczny odwrót od Zachodu, zapewne zmieniłyby Konstytucje w zakresie członkostwa w UE i zrezygnowały ze statusu oficjalnego kandydata do wejścia do Wspólnoty. Do tego wciąż nie doszło i nie wyobrażam sobie, żeby mogło dojść w najbliższym czasie. Dlaczego? - Od wielu lat mniej więcej 80 proc. społeczeństwa gruzińskiego jest za członkostwem w UE, a mniej więcej 70 za wejściem do NATO. Rządzące Gruzińskie Marzenie ma przed sobą, pod koniec października, wybory parlamentarne i nie może pozwolić sobie na zignorowanie 80 proc. społeczeństwa. Wówczas na ulice wyszliby już wszyscy. A pamiętajmy, że Gruzińskie Marzenie to typ partii "dla każdego coś miłego". Bardzo umiejętnie grają nastrojami społecznymi. Te, z jednej strony, są bardzo prozachodnie, ale z drugiej jest to konserwatywne społeczeństwo, które ma mnóstwo zastrzeżeń do liberalnych procesów kulturowych i obyczajowych zachodzących w Europie. Wśród Gruzinów bardzo odczuwalna jest też obawa przed Rosją. - W społeczeństwie wciąż bardzo żywa jest trauma wojny z 2008 roku. Gruzini chcą stabilności i pokoju. Dlatego Gruzińskie Marzenie gra tymi trzema elementami: nastrojami prozachodnimi, konserwatyzmem obyczajowym i strachem przed Rosją. Władza ciągnąca na Wschód i naród ciągnący na Zachód. Gorące protesty społeczne. Analogia z kijowskim Majdanem z 2013 roku nasuwa się mimowolnie. - Jest wiele podobieństw - chociażby gra Wiktora Janukowycza przed szczytem Partnerstwa Wschodniego w Wilnie w 2013 roku - ale byłbym ostrożny przed rysowaniem prostych analogii. Okoliczności w regionie i na świecie są zupełnie inne - mamy agresję rosyjską na Ukrainę, a Gruzja wraz z Ukrainą i Mołdawią są oficjalnymi kandydatami do wejścia do UE. W 2013 roku byłoby to nie do pomyślenia. Musimy też odnotować, że rządzący dają subtelne sygnały możliwego złagodzenia ustawy o "zagranicznych agentach", kiedy zawetowany przez prezydent Salome Zurabiszwili dokument wróci do parlamentu. To pokazuje, że gruziński rząd nie chce wojny totalnej z Zachodem. Brak zmian i wdrożenie ustawy w obecnej formie to czerwona linia Zachodu dla Gruzji? - Myślę, że tak. Ale widzimy, że rządzący cały czas się wahają, próbują siedzieć na dwóch stołkach jednocześnie. Te dwa stołki każą zapytać, o co tak naprawdę chodzi gruzińskim władzom. Z jednej strony mamy antyzachodnie wypowiedzi politycznych liderów. Z drugiej proces akcesyjny do UE. Z trzeciej uderzające w przeciwników politycznych działania na arenie wewnętrznej, które ostro krytykuje Zachód. Celem są wyłącznie jesienne wybory parlamentarne i zdobycie władzy absolutnej w kraju? - To dzisiaj pytanie za milion dolarów, na które próbują odpowiedzieć wszyscy analitycy, zajmujący się Gruzją. Najbardziej przekonująca wydaje się teza o chęci zdobycia jak największej kontroli nad państwem, wyeliminowanie wszelkich ryzyk ze strony opozycji i trzeciego sektora, zapewnienie sobie długich rządów, być może nie tylko na czwartą kadencję. Walka idzie o większość konstytucyjną, czyli możliwość całkowitej przebudowy państwa wedle swojego uznania. - Większość konstytucyjną, bo wtedy można uchwalić absolutnie wszystko, ale też swobodny wybór prezydenta, którego będzie dokonywać ciało elekcyjne złożone m.in. z parlamentarzystów. To jest gra o zapewnienie rządów nie na kolejną kadencję, tylko na długie, długie lata. Złożenie przyszłości kraju na ołtarzu bieżącej polityki. - Niestety, tak działa polityka. Jeżeli członkostwo w UE jest pewnego rodzaju marchewką ze strony Zachodu, to jest ona mocno oddalona w czasie. Muszą minąć lata, zanim skończy się proces akcesyjny i prawo gruzińskie zostanie dostosowane do unijnego. Natomiast wybory, które trzeba wygrać, są tu i teraz. Zachód ma realne narzędzia, które pozwoliłyby mu wywrzeć nacisk na Gruzję i zatrzymać obecny kurs rządu w Tbilisi? - W pierwszym odruchu można by powiedzieć, że na dziś Zachód nie ma już ani kija, ani marchewki. Status kandydacki został przyznany, a członkostwo w UE jest odległą perspektywą. Statusu kandydackiego nikt Gruzji nie odbierze, aczkolwiek Bruksela może go zawiesić. Można też obłożyć sankcjami gruzińskich polityków, chociaż Iwaniszwili już twierdzi, że takimi sankcjami go objęto, ponieważ Swiss Credit Bank zamroził mu kilka miliardów dolarów. Można też cofnąć Gruzji ruch bezwizowy, ale to nie byłoby uderzenie we władze i elity, tylko w obywateli, którzy przyjeżdżają do UE, żeby się uczyć, pracować, odpoczywać. Niestety instrumentarium oddziaływania na Gruzję nie jest w przypadku Zachodu bogate. Co więcej, każde wykorzystane narzędzie z tego instrumentarium coraz mocniej popycha Gruzję w ramiona Rosji. - Tak. Aczkolwiek niezależnie od okoliczności nie jestem w stanie wyobrazić sobie wznowienia stosunków dyplomatycznych z Moskwą czy uznania utraty Abchazji i Osetii Południowej. Społeczeństwo by tego nie zaakceptowało. Jednak jeśli chodzi o stosunki gospodarcze, to one już rozwijają się bardzo szybko i bardzo wszechstronnie. Gruzja coraz bardziej uzależnia się energetycznie od Rosji, otwierane są nowe połączenia lotnicze między oboma krajami (najnowsze to Petersburg - Batumi), w obie strony obowiązuje ruch bezwizowy. Króluje podejście business as usual. Gruzińskie władze nie widzą rosyjskiego zagrożenia czy je bagatelizują? - Zachowanie rządu gruzińskiego można różnie oceniać, ale dla Gruzinów perspektywa jest prosta: graniczą z Rosją, a nie z UE. Rosja jest absolutnie kluczowym odbiorcą ich żywności: płodów rolnych, cytrusów, wina. Gruzja jest w pewnym sensie skazana na Rosję. Negatywnych konsekwencji świadomi są protestujący od ponad miesiąca na ulicach gruzińskich miast młodzi ludzie, którzy konsekwentnie mówią "nie" antyzachodniemu zwrotowi rządu. Tylko na ile rząd faktycznie boi się protestujących, na ile poważnie traktuje zagrożenie z ich strony? - To zdecydowanie są apartyjne protesty, bo demonstranci od początku odżegnują się od jakichkolwiek partii politycznych. Władza ma świadomość potęgi ulicy, bo ulica kilkukrotnie w historii Gruzji odgrywała decydującą rolę. W gruzińskiej polityce ulica to niewątpliwie ważny aktor, z którym każda władza musi się liczyć. Stąd zapowiedzi premiera Kobachidzego, że po prezydenckim wecie można jeszcze ustawę o "zagranicznych agentach" trochę zmienić w parlamencie. Na razie władze bardzo uważnie obserwują trwające protesty. I co widzą? - Chociażby to, że protesty nie wyłoniły żadnych wyrazistych liderów. Takich, którzy mogliby założyć większy ruch społeczny albo wystartować w wyborach parlamentarnych. A takich boją się i władze, i opozycja parlamentarna. Liderów nie ma, żeby władza nie mogła w tych liderów uderzyć i zdławić protestów. - Tak, ale to ma też swoje negatywne konsekwencje. Jeśli liderzy nie zostaną w końcu wyłonieni, to protesty staną się amorficznym ruchem, który nigdy nie przekształci się w inicjatywę polityczną. Kiedy w 2003 roku była w Gruzji Rewolucja Róż, to po stronie opozycji na czele stał triumwirat: Micheil Saakaszwili, Nina Burdżanadze, Zurab Żwania. Dzisiaj nie ma takich postaci, a jest na nie ogromne zapotrzebowanie. Pojawienie się takich liderów to czarny sen obecnego rządu, bo wówczas musieliby konfrontować się z realną siłą polityczną. Aktualna opozycja - rozdrobniona, skłócona i słaba - nie może wybić się na tych protestach? Albo przynajmniej wykorzystać ich do zjednoczenia i rzucenia wyzwania rządzącym? - Tu jest dziejowa rola dla pani prezydent Zurabiszwili, żeby stać się postacią, pod sztandarem której obóz dzisiejszej opozycji mógłby się zjednoczyć. Wszyscy zadają sobie pytanie, czy podoła tak wielkiemu wyzwaniu. Jest osobą zdystansowaną wobec aktualnej władzy i nie chodzi jej o osobiste korzyści - już zapowiedziała, że będzie liderką frontu proeuropejskiego w wyborach parlamentarnych, chociaż sama w nich nie wystartuje. Gdyby zechciała i umiała pociągnąć za sobą tłum, to zwiększałoby szanse na zmianę. Tyle że to typ polityka gabinetowego i dyplomatki, a nie ulicznej aktywistki. Innych kandydatów lub kandydatek do roli lidera opozycji nie ma? - Poważnych i rokujących - na razie nie. Próby wykreowania jakiejś trzeciej siły politycznej również spełzły na niczym. Były prezydent Saakaszwili ma co prawda wielu zagorzałych zwolenników, ale też niemal tyle samo wrogów. Do tego rzeczywiście ma sporo na sumieniu, więc dla Zjednoczonego Ruchu Narodowego jest tyleż aktywem, co obciążeniem. Gruzińska młodzież, protestująca na ulicach w obronie prozachodnich aspiracji Gruzji, byłaby skłonna poprzeć prezydent Zurabiszwili, która jest polityczką kompletnie nie z ich pokolenia? - Ona nie jest działaczką partyjną i zapowiada, że nie zależy jej na władzy. Mogłaby przekonać do siebie młodzież jako czynnik stabilizujący okresu przejściowego, jako osoba dająca chociaż cień szansy na zjednoczenie opozycji. Władza boi się podłożyć iskrę pod beczkę z prochem, jaką są te protesty? Będzie unikać, jak tylko może, siłowej pacyfikacji? Początkowo próbowała antyrządowe demonstracje przeczekać, ale po ponad miesiącu protestów możemy powiedzieć, że ta strategia zawiodła. - Rządzącym na pewno nie zależy na krwi na ulicach. Będą grać na przeczekanie i minimalne koncesje wobec protestujących. Brak ostrzejszych reakcji pokazuje, że władza nadal nie uważa tych protestów za egzystencjalne zagrożenie, chociaż ich skala i wytrwałość na pewno robią wrażenie. A gdyby poczuła to zagrożenie? - Tu byłyby dwa scenariusze. Pierwszy - pokusa, żeby protesty spacyfikować; drugi - dalej idące ustępstwa. Większe szanse miałby scenariusz z pacyfikacją, ale na pewno nikt w obozie władzy nie ma ochoty na wariant siłowy. W obliczu nadchodzących wyborów mogłoby to być potwornie kosztowne. - Dokładnie. I ekipa rządząca ma tego pełną świadomość. Ale to też zawęża jej pole manewru i może zmusić do negocjacji z protestującymi, do pewnych ustępstw. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!