Prawicowy reset
Co by było, gdyby na miejscu Zełenskiego był Trzaskowski, który biegle włada kilkoma językami i ma polityczne doświadczenie? Czy Nawrocki, który wprowadza antyukraińskie wątki do kampanii, poradziłby sobie z szybkostrzelnym Vance'em, by - zgodnie z przesłaniem Lecha Kaczyńskiego - bronić Ukrainy przed Putinem? Takie niewinne ćwiczenie wyobraźni wyostrza stawkę wyborów prezydenckich w geopolitycznej optyce.

Głośne wydarzenia w Białym Domu jeszcze bardziej spolaryzowały polską scenę polityczną. Przepaść stała się głębsza, a konsensus w sprawie polityki międzynarodowej między władzą a opozycją niemożliwy.
Koalicja rządząca stanęła po stronie Ukrainy, Europy i trudnego sojuszu z Ameryką Donalda Trumpa. Opozycja - owszem, z wyjątkami - w antyeuropejskim natchnieniu padła na kolana przed bezceremonialnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, który po spektakularnej kłótni upokorzył przywódcę napadniętego przez Władimira Putina państwa.
Tylko chłodni analitycy pozostali niewzruszeni, uznając trafnie, że gdyby istniało prawdziwe pragnienie zawarcia porozumienia, zostałoby ono zawarte bez kamer i bez niszczącej awantury na oczach świata.
Waszyngtońska burda
Trafnie sprawę oddał Sławomir Dębski, były szef Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, który przytoczył opinię swego kijowskiego znajomego. Stwierdził on, że Wołodymyr Zełenski wcale nie potrzebuje pomocy Trumpa, aby dać Putinowi cztery regiony, zmniejszyć armię i porzucić aspiracje NATO-wskie, a gdyby chciał poddać się Putinowi, udałby się do Moskwy, a nie do Waszyngtonu.
Kłótnia w Białym Domu wybuchła dokładnie w tym momencie, w którym Zełenski usiłował wytłumaczyć wiceprezydentowi J.D. Vance'owi, że dyplomacja zawodzi w kontaktach z Putinem, bowiem nie dotrzymuje on żadnych umów. Tymczasem Trump wierzy, że z rosyjskim dyktatorem można się po prostu dogadać, a potem zdobyć pokojowego Nobla. Stosunek amerykańskiej głowy państwa do "rzeźnika z Leningradu", jak Putina nazywa prof. Roman Kuźniar, wygląda na przyjazny, a do Zełenskiego jest jawnie niechętny.
Nawiasem mówiąc, waszyngtońska burda była popisem "kultury chłopców", infantylnych zwyczajów z męskiej szatni, gdzie robi się kpiny z ubioru i jest to szczyt finezyjnej ironii. Taka teksańska masakra topornymi obyczajami. Jednak reakcja na nią na polskiej prawicy - tej, która czapkuje Trumpowi i nosi jego czerwone czapeczki, oraz tej, która wciąż stoi po stronie Ukrainy - jest symptomatyczna. Pokazuje bowiem dodatkowe pęknięcie.
Ćwiczenie wyobraźni
Po jednej stronie sytuują się zwolennicy kursu jawnie antyukraińskiego, a po drugiej ci, którzy pamiętają przesłanie Lecha Kaczyńskiego z Tbilisi, gdzie ostrzegał przed imperializmem Putina i namawiał do europejskiej solidarności w obronie zagrożonych państw. Dla PiS-u to przesłanie było zawsze święte, a dziś - choć wspomniano o nim na konwencji wyborczej Karola Nawrockiego - święte być przestało. Jakby dla Putina szykowano prawicowy reset.
Zresztą - aby ustawić stawkę wyborów prezydenckich w geopolitycznie ostrej optyce - warto zrobić niewielkie ćwiczenie wyobraźni. Co by było, gdyby na miejscu Zełeńskiego w Białym Domu znalazł się któryś z aktualnych kandydatów? Jak wypadłby Rafał Trzaskowski, z którego kpią adwersarze, bo chwali się, że zna biegle kilka języków i kształcił się na Zachodzie, jakby to miał być powód do wstydu, a nie atut w trudnych czasach?
Jak w starciu z rekinami niedyplomatycznej siły poradziłby sobie kandydat PiS, który o polityce międzynarodowej mówi niewiele, chyba że wprowadza antyukraińskie wątki do kampanii czy wspomina o "antyamerykańskiej rebelii w Unii Europejskiej" (nota bene Dmitrij Miedwiediew nazwał spotkanie przywódców państw europejskich w Londynie "antytrumpowskim sabatem")?
A jak zajmujący trzecią pozycję w sondażach Sławomir Mentzen, polityk "długotrwałego namysłu", jak ponoć nazywają go w partii koledzy, dałby sobie radę z szybkostrzelną argumentacją Vance'a, by przekonać go, że podmiotowa Ukraina to polska racja stanu?
Wzięci za gardło
Czasy są absolutnie nadzwyczajne, bo walą się w gruzy stare sojusze i doktryny, a na politycznych salonach szeleści słoma, która wypadła z butów nowego populizmu. Jednak pewne przesłania pozostają niewzruszenie aktualne.
Nie ma racji były premier Leszek Miller, że słynna doktryna polityczna Jerzego Giedroycia jest już przeszłością. Wprost przeciwnie. Dziś słowa Redaktora z Maisons-Laffitte brzmią bowiem świeżo i złowrogo: "Musimy za wszelką cenę utrzymać niepodległość Ukrainy, Litwy, Białorusi, bo to jest w naszym życiowym interesie. Gdyby Rosja wchłonęła Ukrainę, to jesteśmy ugotowani, wzięci za gardło".
Tymczasem przepis na pokój autorstwa Trumpa długoterminowo pachnie scenariuszem, przed którym Giedroyc przestrzegał.
Przemysław Szubartowicz
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!