Zablokowanie konta Konfederacji na Facebooku wywołało burzę. Krytyki nie szczędzi premier Morawiecki, a minister Zbigniew Ziobro przypomina swój projekt sprzed roku, według którego internetowe serwisy można by skarżyć za blokowanie swobodnej wypowiedzi przed pięcioosobową Radą Wolności Słowa. Algorytm winny czy człowiek? Internauci, zwłaszcza ci o bardziej prawicowych poglądach, wypominają Facebookowi niezliczone grzechy. Blokuje on posty i zawiesza konta wedle własnych, niezbyt czytelnych reguł. Powołując się na "algorytmy", a nie poglądy tysięcy tak zwanych moderatorów. Niejeden raz można doznać wrażenia, że takie decyzje zapadają jako produkt mechanicznej bezmyślności. Oto ktoś zawiesił post powołujący się, ale w sensie negatywnym, na symbolikę nazistowską, a został "zawieszony" jako piewca nazizmu. Nie wiem, czy algorytm czy moderator, ale w każdym razie Facebook reaguje na pewne słowa czy obrazki w sposób trudny do przewidzenia i niezgodny ze zdrowym rozsądkiem. Ale też nietrudno zauważyć pewną prawidłowość. Łatwiej jest podpaść Facebookowej logice odwołując się do wrażliwości prawicowej, konserwatywnej, katolickiej czy narodowej. Ktoś, kto będzie krytykował ludzi LGBT ma na to większe szanse niż ktoś, kto zawiesi post, dajmy na to nawołujący do dokończenia rewolucji marksistowskiej i zniszczenia religii jako "opium dla ludu". Walka z hejterstwem prowadzona jest tu mocno jednostronnie. Jeśli działa algorytm, to uprzedzony. Zarazem pamiętajmy, że miliony ludzi (w tej liczbie choćby ja) korzysta z Facebooka nie po to, aby debatować o polityce, ale aby rozmawiać o pogodzie, życiu rodzinnych, wakacjach czy obejrzanych właśnie filmach. Dobrze wam tak! Oczywiście oburzenie sympatyków bardziej prawicowych poglądów wywołuje natychmiast reakcję. - Przecież możecie nie korzystać z Facebooka, jak wam się nie podoba, to firma prywatna, ma prawo do własnych reguł - odpowiadają inni. Podobna argumentacja dotyczy także Twittera czy Youtube’', które też podejrzewane są o bicie w konserwatywną wrażliwość, i które wspólnie z Facebookiem blokowały przed ponad rokiem Donalda Trumpa. Czasem pojawiają się też bardziej skomplikowane złośliwości, na przykład przypomnienie, że Konfederacja to partia sprzeciwiająca się w innych kwestiach ingerencji w prywatną własność. Inni z kolei wypominają jej politykom uprzedzenia rasowe, język sprzeczny z polityczną poprawnością, ale także walkę ze szczepionkami czy podawanie nieprawdziwych wiadomości w związku z pandemią. Ich zdaniem ludzie Marka Zuckerbergera mają prawo się przed tym bronić, skoro to ich "medium". Zacznę od tego, że w złośliwej satysfakcji, że zablokowano czyjąś wypowiedź, widzę coś chorego. Doszliśmy w ponad 30 lat po upadku komunizmu do sytuacji, że potężne grupy ludzi zdolne są do nawoływania, aby zamykać "im" usta, skoro naszym zdaniem nie "mówią prawdy". Podejście, że wprawdzie nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale gotów jestem bronić twojego prawa do ich głoszenia, jest dziś zdecydowanie nie w modzie. Naturalnie prawo do zamykania "nie naszym" ust sprzedawane jest często jako wymierzone w fejki, w nieprawdziwe informacje, w podburzanie innych do czegoś złego. Tyle że bardzo trudno rozdzielić, co jest nieprawdą, a co poglądem, którego nie akceptujemy. Wolność słowa zakłada również tolerowanie opinii niemądrych i drażniących. Naturalnie jest tu jakaś granica. Wolność ta nie jest wolnością absolutną. Ale ochocze rozszerzanie takich pojęć jak "mowa nienawiści" rzadko kiedy prowadzi do czegoś innego jak sekowanie myślących inaczej myślących niż my. Można się naturalnie cieszyć, że konfederaci padają ofiarą rynku, który tak wychwalają. Tyle że na dłuższą metę postawa: stosujmy wobec nich takie zasady, jakie oni sami chcą stosować, jest zdradliwa. Reguły powinny być możliwie jak najbardziej jednakowe dla wszystkich. Facebook to nie redakcja Nie jest prawdą, że skoro politycy Konfederacji bronili kiedyś prawa pojedynczego drukarza do odmowy usługi, to im powinna odmawiać usługi potężna korporacja obsługująca miliony ludzi na całym świecie. Nie jest też prawdą, że blokowanie kogoś przez Facebooka to to samo co odmowa zamieszczenia jakiegoś materiału przez prywatną gazetę albo odmowa wyemitowania czegoś przez prywatną telewizję. Nie, Facebook nie ma własnej redakcji i nie zamieszcza własnych materiałów. Zobowiązuje się jedynie do umożliwiania ludziom wzajemnych kontaktów i rozmów. Zawieszanie kogoś czy zdejmowanie czegoś zawsze jest sprzeniewierzaniem się temu zobowiązaniu. Inna sprawa, że walka z tym sprzeniewierzaniem się jest w przypadku tak zwanych platform cyfrowych wyjątkowo trudna. Bo do czego się tu odwoływać? Na przykład prywatne media elektroniczne mają pewne obowiązki, i można się skarżyć na ich łamanie, bo korzystają z koncesji. Regulacja internetu być może dopiero nas czeka, ale jest nie tylko zadaniem szalenie trudnym z punktu widzenia technicznego. Jest też wciąż ciężka do uzasadniania. Dopiero co tak zwana sieć została uznana przez miliony ludzi za przestrzeń absolutnie wolnej ekspresji. Co więcej, nadal tę funkcję do pewnego stopnia spełnia. Miliony ludzi przestały być jedynie konsumentami informacji i komentarzy wyspecjalizowanych mediów. Te miliony zaczęły same komentować, a niejednokrotnie także produkować niusy. Nie tylko wiąże się to z dziesiątkami nowych patologii, wolność ekspresji okazuje się niejeden raz wolnością nieograniczonej inwektywy i nieograniczonego kłamstwa, które w mediach starego typu były jednak tonowane, choćby przez sądową odpowiedzialność. Ale co więcej, okazało się, że kiedy do internetu weszły wielkie pieniądze, kiedy niektóre serwisy stały się potężnym biznesem, ta wolność się kończy. Użytkownik staje się igraszką, przedmiotem manipulacji. Już nie redaktora, którego można było wydzwonić, a w ostateczności zaskarżyć, a abstrakcyjnego algorytmu. Absolutna wolność staje się absolutnym uprzedmiotowieniem. Czy to walka z monopolem? Czy to jednak oznacza, że powinno się przyzywać na pomoc państwo, aby z tym uprzedmiotowieniem walczyć? Przecież konfederaci i wszyscy inni, którym polityka Facebooka się nie podoba, mogą wciąż zakładać własne strony i komunikować się z sympatykami takich samych poglądów bez pośrednictwa ludzi czy algorytmów Zuckerbergera. Czy serwis internetowy jest faktycznie monopolistą, którego nie można obejść? Do pewnego stopnia jest, skoro ma miliony użytkowników. Ale też i nie całkiem jest, skoro przestrzeń internetu jest nieograniczona, inaczej niż radiowe czy telewizyjne częstotliwości. Dziś rządowe pomysły skarżenia Facebooka i 50-milionowych grzywien za nieumieszczenie posta jawią się jako utopijne. Pomińmy już techniczne kłopoty: czy pięcioosobowa Rada Wolności Słowa, a potem sąd, byłyby w stanie dotrzymywać zapisanych w projekcie terminów, gdyby każdy "skrzywdzony" mógł się do niej zwracać. A terminy są tu ważne. Po tygodniach sądowej szamotaniny zatrzymany post traci znaczenie. Ale przecież pojawiłby się zasadniczy problem wyegzekwowania tego prawa. Owszem, Facebook ma w Polsce swoje biuro, ale centrala jest naturalnie w Kalifornii. Czy pojedyncze państwo byłoby w stanie ją dosięgnąć? Zmusić do czegokolwiek? No a gdyby to państwo sięgnęło po sankcję ostateczną, czyli wyłączenie pojedynczego serwisu? Nawet nie jestem pewien, czy to technicznie możliwe. Ale gdyby było, natychmiast pojawia się ryzyko podgrzania wojny. Z tymi, którzy uznają taką interwencję za podyktowaną polityką. I z tymi, którzy chcą w spokoju wieszać zdjęcia dzieci i chwalić się "na fejsie" wakacjami. W dzisiejszym stanie polaryzacji pięcioosobowa Rada Wolności Słowa, skoro wybierałby ją Sejm, miałaby zasadniczy kłopot z własną wiarygodnością. Że posłowie mieliby ją wyłaniać większością trzech piątych, czyli wyjść poza jeden obóz polityczny? No tak samo było z Krajową Radą Sądownictwa. Opozycja wybory zbojkotowała. KRS jest dziś odbierana jako narzędzie władzy. Kto zagraża wolności Pytanie o skuteczność takich rozwiązań to także pytanie o hierarchię zagrożeń. Kto dziś bardziej zagraża wolności słowa? Rząd, który dopiero co brał się za podkopywanie telewizyjnej stacji, bo w niego bije (mówię o TVN)? Czy ponadnarodowa korporacja, wymykająca się wszelkim regulacjom, a przecież czujemy, że kierująca się w wielu kwestiach polityczną czy ideologiczną poprawnością. Nie podejmuję się przesądzać odpowiedzi. Zauważę tylko, że zło państwowych regulacji jest nie tylko dobrze znane, ale i do skorygowania w kolejnych wyborach. Korporacji nikt nie rozliczy w głosowaniu. To zagrożenie przyszłości. Skądinąd całkiem niedawno Facebook stanął pod pręgierzem krytyki w samej Ameryce. Dawna jego pracownica oskarżyła go, że sztucznie generuje złe polityczne emocje, że podsyca polaryzację i tworzenie ideologicznych baniek. Ale paradoksalnie jego administracja może przedstawiać zdejmowanie takich profilów jak Konfederacji jako reakcję na tę krytykę. Będzie to reakcja w jedną stronę. Receptą byłyby zapewne międzynarodowe regulacje, organy Unii Europejskiej już się za nie zabierają od lat. Choć nawet to nie rozwiązuje problemu. Serwery można umieścić w dowolnym kraju świata. A gdyby europejskie czy jakiekolwiek inne międzynarodowe struktury brałyby się do sankcji wobec platform cyfrowych, natrafiłyby na podobne kłopoty jak pojedyncze państwo. Możliwe, że kiedyś do tego jednak dojdzie. Konserwatyści nie mają jednak powodu do łatwej nadziei. Nie tylko dlatego, że zajmie to lata. Także dlatego, że Unia nie będzie tworzyła tych ewentualnych regulacji pod kątem zagrożonej wolności prawicy. Niemcy próbują już dziś uregulować internet, ale bardziej pod kątem walki z "mową nienawiści" niż karania za nadużywanie tego pojęcia i za stosowanie pod tym pretekstem cenzury. Chyba jednak Konfederacja musi sobie poszukać innego miejsca w necie, chociaż prawa do oburzenia jej nie odmawiam. A na Facebooku jej politycy mogą nadal wklejać fotki domowych ogródków i ulubionych potraw. Patrząc jak obok inni wklejają posty wychwalające postęp i piętnujące jego domniemanych wrogów. Piotr Zaremba