Jeszcze zanim Donald Trump objął urząd, o jego prezydenturze i o nim samym znów mówił cały świat. Wszystko za sprawą szokujących, nawet jak na standardy tego polityka, wypowiedzi pod adresem sojuszników, zwłaszcza tych z NATO. Trump stwierdził, że Kanada powinna być 51. amerykańskim stanem, a Grenlandia i Kanał Panamski powinny trafić w ręce Stanów Zjednoczonych ze względu na bezpieczeństwo militarne i ekonomiczne. Trump ponowił zresztą swoją propozycję kupna Grenlandii od Danii, pierwszy raz złożył ją jeszcze w 2019 roku. W razie odmowy nie wykluczył użycia armii do realizacji swojego celu. Podobną "ofertę" usłyszała Panama. Po pierwsze: NATO vs. doktryna z XIX wieku Komentatorzy i analitycy zaczęli prześcigać się w interpretacjach słów nowego-starego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Żarty, groźby, prowokacje, szantaż, strategia negocjacyjna? Jednak żeby naprawdę zrozumieć Trumpa, musimy cofnąć się o 200 lat w przeszłość. To właśnie wówczas, w 1823 roku, narodziła się tzw. doktryna Monroe'a. W życie wprowadził ją ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych James Monroe, ale w oparciu o nią działały kolejne administracje - z pewnymi przerwami aż do końca "zimnej wojny". O wspomnianej doktrynie można by pisać długo, ale dość powiedzieć, że sprowadza się do amerykańskiej kontroli nad zachodnią półkulą. Waszyngton uznał za swoją strefę wpływów, rościł sobie prawa do rozmaitych zagranicznych interwencji i bronił jej przed zakusami europejskich mocarstw. To w ramach tej doktryny Amerykanie m.in. odkupili od Francuzów Luizjanę, od Rosjan Alaskę, a Meksykowi odebrali siłą połowę jego terytorium (chociaż po fakcie zapłacili za nie 15 mln dol.). Plany przejęcia Grenlandii i Kanału Panamskiego, a także podporządkowania sobie Kanady, to nawiązanie do doktryny, która położyła fundamenty pod mocarstwowy status Stanów Zjednoczonych. Nawet jeśli w wykonaniu Trumpa to tylko i aż strategia negocjacyjna. W przypadku NATO, poprzez powrót Stanów Zjednoczonych do doktryny Monroe'a, globalne zasady gry zmieniłyby się o 180 stopni. Doktryna w połączeniu z polityką "America first" oznaczałaby powrót do stref wpływów i de facto rządy mocarstw. Brzmi strasznie, ale nie musi się spełnić. Dwie wojny światowe, globalizacja, ale też strategiczne interesy samych Stanów Zjednoczonych sprawiają, że obecnej sytuacji nie można porównywać jeden do jednego z tą z XIX czy nawet XX wieku. Chociaż Trump jest przeciwnikiem amerykańskiego interwencjonizmu i skupia się na interesach swojego kraju, w jego otoczeniu nie brakuje ludzi, którzy wiedzą, że te interesy nie skupiają się obecnie wyłącznie na zachodniej półkuli. Próba historycznej rekonstrukcji doktryny Monroe'a spowodowałaby, że niemal na pewno w analogiczny sposób na wschodniej półkuli zachowałyby się Rosja i Chiny. To z kolei mocno uderzyłoby w interesy Waszyngtonu i zmusiło Trumpa do reakcji. Czego mogą się zatem spodziewać partnerzy Stanów Zjednoczonych z NATO? Przede wszystkim tego, że Waszyngton będzie odchodzić od roli "światowego szeryfa". Będzie za to domagać się od europejskich partnerów wzięcia realnej odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. Trump już wspomniał, że oczekuje nakładów na obronność na poziomie 4-5 proc. PKB. Jeśli ktoś nie będzie chciał inwestować w swoje bezpieczeństwo, jedynym ratunkiem będzie wykupienie się poprzez uwielbiane przez Trumpa "dobre deale" z Wujem Samem. To, co partnerzy Ameryki, również ci z NATO, mają też zagwarantowane, to trudne i brutalne negocjacje dotyczące w zasadzie wszystkiego. A kwestie bezpieczeństwa i obronności będą w nich atutową kartą, po którą administracja Trumpa sięgnie nie raz i nie dwa. Po drugie: Rosja i nieoczekiwana szansa Ukrainy Prezydentura Donalda Trumpa to mnóstwo pytań o Rosję, Władimira Putina i przyszłość sytuacji bezpieczeństwa w Europie. Amerykański przywódca w swojej kampanii niejednokrotnie przechwalał się, że ma dobre relacje z rosyjskim dyktatorem, a wojnę w Ukrainie zakończy w ciągu jednego dnia. Jeszcze przed objęciem urzędu rzeczywistość szybko zrewidowała jego plany. Polityka wobec neoimperialnej Rosji będzie jednak kluczowym obszarem działania Stanów Zjednoczonych. I to nawet mimo tego, że Trump wolałby ograniczać wojskowe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w Europie, koncentrując się na basenie Pacyfiku i Chinach. Rzecz w tym, że europejski i azjatycki teatr działań są dzisiaj ze sobą ściśle powiązane, czy to się Trumpowi podoba, czy nie. Ścisła współpraca militarna, gospodarcza oraz polityczna Moskwy i Pekinu, a także wspólny cel obu mocarstw (zmiana światowego porządku i detronizacja Stanów Zjednoczonych), sprawiają, że nowa amerykańska administracja będzie musiała działać kompleksowo. Nie może bowiem odnieść sukcesu w konfrontacji z Chinami, porzucając Europę. Tak samo nie może odnieść sukcesu w konfrontacji z Rosją, zapominając o Chinach. Czego zatem możemy spodziewać się w kwestii wojny w Ukrainie? Trump z pewnością będzie dążyć do zakończenia wojny. Z pewnością złoży też Putinowi propozycję, która w jego mniemaniu będzie "dobrym dealem". Po wyborczej wygranej Trumpa w przestrzeni publicznej dużo było obaw o to, że Trump poświęci Ukrainę i rzuci ją na pożarcie Kremlowi. To mało prawdopodobne, bo bardzo niekorzystnie wpływałoby na interesy Stanów Zjednoczonych w średniej i długiej perspektywie. Geopolityczne wzmocnienie Rosji, trwałe zagrożenie Europy, sukces tandemu rosyjsko-chińskiego w starciu z Zachodem - to tylko kilka przykładów tego, czego Waszyngton wolałby uniknąć. I to nie z troski o globalny porządek, ale własne interesy. Z wypowiedzi Trumpa można wywnioskować, że zupełnie nie bierze pod uwagę, jak fundamentalna kwestia zwycięstwa na Ukrainie jest dla Putina i jego świty. Rosyjski dyktator już zresztą zdążył odrzucić pomysły Trumpa na zakończenie wojny, określając je jako dalece niezadowalające. Nietrudno wyobrazić więc sobie scenariusz, w którym "oferta" Trump dla Putina wyląduje w koszu, a poirytowany polityk-miliarder zostanie zmuszony do realizacji planu B. Tym zaś może być zwiększenie wsparcia dla Ukrainy i chęć złamania Putina, żeby zgodził się na zakończenie wojny. Ktoś powie, że Trump obiecał swoim wyborcom coś zupełnie innego. Ktoś inny doda, że przecież to kosztowałoby Stany Zjednoczone krocie, a Trump miał ograniczać niepotrzebne z jego punktu widzenia wydatki państwa. Tyle że tutaj wszystko jest kwestią tak ukochanych przez Trumpa negocjacji. Przykład pierwszy z brzegu: wsparcie dla Ukrainy mogłoby zostać sfinansowane z zamrożonych na Zachodzie aktywów rosyjskiego banku centralnego (około 300 mld dol.), za które to zakupiono by amerykański sprzęt od amerykańskich dostawców. Trump mógłby wówczas powiedzieć swoim wyborcom, że jednocześnie broni reputacji i pozycji Ameryki w świecie, a przy okazji zrobił "najlepszy interes w historii". A przecież to tylko jeden z możliwych scenariuszy. Po trzecie: Chiny i batalia o światową dominację Chiny to oczko w głowie Trumpa, ale też największe wyzwanie, przed jakim w polityce zagranicznej i gospodarczej stanie podczas swojej drugiej kadencji w Białym Domu. Wielu analityków i ekonomistów spodziewa się, że już na starcie prezydentury amerykański przywódca uderzy w Państwo Środka pakietem ceł i sankcji, dając początek nowemu rozdziałowi wojny handlowej między dwoma mocarstwami. Rywalizacja, a w przyszłości być może otwarty konflikt, z Chinami ma jednak kilka płaszczyzn i wychodzi daleko poza samą gospodarkę. Przede wszystkim - chociaż zabrzmi to górnolotnie - to starcie o dominację nad światem, o pozycję mocarstwa numer jeden. Strategicznym długofalowym celem chińskich władz jest zmiana światowego układu sił, w którym to Stany Zjednoczone zajmują dominującą pozycję. To właśnie ten cel połączył Chiny z Rosją i doprowadził do budowy antyamerykańskiego sojuszu na wschodniej półkuli i Globalnym Południu. Amerykanie, co oczywiste, swojej pozycji oddawać nie zamierzają i zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby mocarstwowe ambicje Chińczyków zniweczyć. Rywalizacja amerykańsko-chińska to na ten moment przede wszystkim obszar gospodarki i nowych technologii. Pekin od dłuższego czasu stawia na krajową konsumpcję i inwestuje w rozwój zaawansowanych technologii, przygotowując się na nieuchronną konfrontację z Amerykanami. Jeszcze przed objęciem urzędu przez Trumpa, w grudniu ubiegłego roku, Chiny mocno ograniczyły eksport do Stanów Zjednoczonych krytycznych minerałów (m.in. galu, germanu i antymonu) w odpowiedzi na amerykańskie uderzenie w sektor półprzewodników. Napięcie pomiędzy dwiema potęgami ma też jednak stricte geopolityczny wymiar. Jednym z kluczowych politycznych celów Pekinu jest odzyskanie pełnej kontroli nad Tajwanem. Amerykanie w ostatnich latach porzucili natomiast wszelkie subtelności i stanęli murem za kluczową dla globalnej branży technologicznej małą wyspą. Na Tajwanie apetyty Chińczyków jednak się nie kończą, ponieważ Państwo Środka zgłasza więcej pretensji terytorialnych w obszarze Morza Południowochińskiego i Morza Wschodniochińskiego. To natomiast wywołuje poważne obawy kluczowych amerykańskich sojuszników w regionie: Filipin, Korei Południowej, Japonii i Australii. Chociaż Trump wolałby uniknąć militarnego angażowania się Stanów Zjednoczonych z dala od domu, to gospodarcze interesy Ameryki i amerykańskich koncernów sprawiają, że porzucenie azjatyckich sojuszników na pastwę Chin byłoby pomysłem samobójczym. Wsparcie dla partnerów w Azji Południowo-Wschodniej to natomiast realne ryzyko militarnego konfliktu z Chinami, których armia już jakiś czas temu otrzymała jasne wytyczne: do 2027 roku ma być gotowa do konfliktu zbrojnego ze Stanami Zjednoczonymi. Po czwarte: Unia Europejska i deal, którego grzech byłoby nie zrobić Nas w Polsce najbardziej interesują plany Donalda Trumpa wobec Europy i Unii Europejskiej. A te nie różnią się zbytnio od planów Trumpa wobec reszty świata: jak najwięcej "dobrych deali" i jak najmniej kłopotów, które będzie trzeba rozwiązywać. Jednocześnie amerykański prezydent nie był nigdy znany ze swoich gorących uczuć do Unii Europejskiej. W trakcie pierwszej kadencji wolał UE osłabiać i negocjować osobno z każdym państwem członkowskim, co wymiernie wzmacniało pozycję Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj Trump Unii przede wszystkim grozi. Nałożeniem wysokich ceł, żeby zmniejszyć deficyt handlowy w relacjach ze Starym Kontynentem. Siłowym zajęciem Grenlandii, jeśli Dania nie zgodzi się jej sprzedać. Rzuceniem UE na pastwę imperialistycznej Rosji, jeśli europejskie państwa nie będą wydawać na bezpieczeństwo i obronność tyle, ile wymaga od nich Trump. Tyle tylko, że tym razem UE jest mądrzejsza o doświadczenia czterech lat pierwszej kadencji Trumpa i trudniej będzie ją zaskoczyć. A, wbrew pozorom, UE wcale nie jest w relacji z Amerykanami bezbronna i skazana na klęskę. Pod jednym wszakże warunkiem: że zachowa jedność, bo tylko wtedy ma szansę na podmiotowe traktowanie. Drugi warunek to rozmawianie z Trumpem w jedynym języku, jaki Trump rozumie: języku korzyści i strat, dobrych i złych biznesów. Kiedy zgasną światła fleszy i kiedy wyłączone zostaną mikrofony, unijni przywódcy mogą wytłumaczyć Trumpowi, że współpraca z UE jest mu potrzebna. Jeśli nie z własnej, nieprzymuszonej woli, to z politycznego pragmatyzmu i chłodnej kalkulacji. Wojowanie z Chinami i Rosją na wszystkich frontach w pojedynkę to duże wyzwanie nawet dla takiego mocarstwa jak Stany Zjednoczone. Tymczasem Amerykę i UE wciąż dużo więcej łączy, niż dzieli. Pandemia koronawirusa i wojna w Ukrainie tylko potwierdziły, że amerykańsko-unijny tandem może z powodzeniem nadawać ton światowej polityce. Płaszczyzn obopólnych korzyści dla obu stron jest bez liku - od strategicznego bezpieczeństwa, przez wymianę handlową, infrastrukturę, łączność i rozwój nowych technologii, na bezpieczeństwie energetycznym skończywszy. Tylko głupiec nie chciałby zrobić tak dobrego dealu. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!