W polityce mijający tydzień przedzielony Bożym Ciałem przyniósł głównie świętowanie przez Platformę Obywatelską masowego pochodu 4 czerwca w Warszawie. Natomiast w sferze sądowych wyroków mamy całą sekwencję zdarzeń. Rozwiązał się istny worek sędziowskiej twórczości - polskiej i unijnej. Nie da się ich ocenić jedną miarą. Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że w coraz większym stopniu to właśnie prawnicy urządzają nam rzeczywistość. Komisja przeciw komisji Zacznę od końca: Komisja Europejska rozpoczęła ledwie w tydzień po uchwaleniu przez polski parlament tak zwaną "procedurę naruszeniową" wobec ustawy o komisji weryfikacyjnej. I trzeba sobie od razu powiedzieć: na tle poprzednich, rozlicznych ingerencji UE w polskie prawo, tym razem Unia ma merytoryczną rację. Przepis o ewentualnym zakazie sprawowania stanowisk na lat 10 łamie polską konstytucję. I jest zapewne również sprzeczny z tak zwanymi unijnymi wartościami. Pośpiech, z jakim Unia zabiera się na wytaczanie Polsce kolejnych sądowych dział, jest polityczny, wykracza poza normalne zwyczaje. No ale można go tłumaczyć w tym przypadku praktyką. Skoro Komisja stawia tezę, że zła ustawa może mieć zły, deformujących wpływ na najbliższe polskie wybory, to w zasadzie trzeba się śpieszyć. Rzecz w tym, że tych ingerencji - w ostateczności Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, z reguły na wniosek Komisji - było już dużo. Nasuwa mi się skojarzenie ze znaną opowieścią o pasterzu, który dla żartu krzyczał: Wilki, wilki! Kiedy wilki naprawdę zaatakowały owce, hasło było na tyle zgrane, że nikt mu nie uwierzył. Oczywiście w tym przypadku z poprzednich wyroków TSUE wynika konkret: wielomilionowe kary nakładane na Polskę. Ale Polacy się do tych sporów przyzwyczaili i traktują sądowe wyroki, może poza największymi euroentuzjastami, w kategoriach rozgrywki: Kto kogo. Prawo do podważania sędziów Tak jest i z kolejnym wyrokiem TSUE dotyczącym polskiego sądownictwa, jaki zapadł jeszcze przed interwencją Komisji w polskie ustawodawstwo. Polski rząd i PiS powtarzają, że wymiar sprawiedliwości nie jest kompetencją Unii, a państw narodowych. Z kolei unijni urzędnicy i unijni sędziowie powtarzają, że takie kardynalne zasady jak "prawo do bezstronnego sądu" są częścią europejskich wartości i jak najbardziej TSUE powinien się nimi zajmować. Rzecz w tym, że Polska nie jest jedynym państwem, w którym politycy mają wpływ na nominacje i awanse sędziów, ale zgodnie z doktryną Komisji Weneckiej, Polsce mniej wolno, bo ma "niższą kulturę polityczną". Podważając ustawę nazywaną kagańcową, TSUE otworzył jeszcze szerzej drzwi do kwestionowania statusu jednych sędziów przez innych sędziów, a więc też do chaosu w wymiarze sprawiedliwości, co odbije się na pewności prawnej Polaków, że mogą się merytorycznych wyroków w ogóle doczekać. Otworzył drzwi szerzej, bo tak naprawdę uchyliły je już nowelizacje pisowskiego parlamentu uchwalane w nadziei na unijne środki. Podobnych sędziowskich obyczajów nie ma w żadnym innym kraju Unii. No, ale Polska zasługuje w mniemaniu europejskich elit prawniczych na szczególne traktowanie - jako przestrzeń rządzona przez "autorytarystów". Zawsze uważałem chaotyczne reformy zwiększające uprawnienia polityków wobec sądów za niepoważną awanturę PiS. Ale to nie znaczy, że nie widzę, jak Komisja Europejska i TSUE fundują nam prawny zamęt. Równocześnie w samej Polsce zapadły dwa sądowe orzeczenia rozszerzające drastycznie kompetencje sędziów. Orzeczeniem w prezydenta Pierwsze z nich zapadło w trybie kasacji w Sądzie Najwyższym. Prezydent Andrzej Duda ułaskawił na początku swojej pierwszej kadencji dawnych szefów CBA: Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Sąd każe powtórzyć całe postępowanie sądowe, jakby tego ułaskawienia nie było. Sprawa jest zagmatwana. Możliwe wręcz, że Sąd Najwyższy ma rację. Jeden z artykułów konstytucji nakazuje traktować ludzi, którzy nie zostali skazani prawomocnie jako "niewinnych". Czy można było w takim razie nieprawomocnie skazanych urzędników ułaskawiać? Na zdrowy rozum nie. Zarazem jednak polskie prawo nie przewiduje jakiejkolwiek ingerencji, także sądowej, w proces prezydenckiego ułaskawienia. Sąd Najwyższy sięgnął jednak po taką ingerencję - prawem kaduka. I przy okazji sam sobie przyznał prawo do uchylania prezydenckiej decyzji jako niekonstytucyjnej. Choć jedynym organem uprawnionym do interpretacji ustawy zasadniczej jest Trybunał Konstytucyjny. Nie podejmuję się rozstrzygać, kto to ma rację. Odnotowuję jednak, że Sąd Najwyższy sam sobie powiększył władzę, i to w sporze mającym konotacje polityczne. Sąd zamyka kopalnię? Równocześnie Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uchylił wykonanie tak zwanej "decyzji środowiskowej", na podstawie której minister środowiska przedłużyła koncesję dla kopalni Turów. Jej węgiel pozwala na zaopatrywanie kilku procent polskich domów w prąd. Kopalnia była już raz zamykana - przez hiszpańską sędzię z TSUE. Teraz taki werdykt wydał polski sędzia. "Oko Press" pociesza nas, że to nie oznacza natychmiastowego zatrzymania produkcji. I zarzuca premierowi Morawieckiemu i jego ministrom, którzy do Turowa pojechali, "straszenie górników" nieprawdziwymi informacjami. Być może są one nieprecyzyjne. Ale też ci górnicy nie potrzebują Morawieckiego, aby się bać o swoje miejsca pracy. Donald Tusk obwieścił, że on załatwił by to inaczej, ale nie objaśnił jak. Znowu więc wyrok sądu, skądinąd nieprawomocny, ma konotacje polityczne. Zapadł on na wniosek organizacji ekologicznych, także niemieckich. I nie ukrywa się przed nami, że WSA kierował się wyłącznie argumentami wnioskodawców, bez własnego rozpoznania, kto ma rację, co zapewne musi być skomplikowane i trudne. Nawet jeśli Morawiecki przerysowuje zagrożenie dla celów kampanijnych, to ono wynika z samej natury energetycznej i klimatycznej transformacji. Zarazem sędziowie przyczyniający się ewentualnego zamknięcia produkcji w kopalni, dostali lub przyznali sobie sami władzę, o której mogli tylko kilka lat temu marzyć. Chyba jednak dostali, bo "decyzje środowiskowe" podlegają zaskarżeniu do sądów administracyjnych właśnie. Interpretują prawo czy tworzą? Każdy z tych wyroków jest trochę inny. Karząc Polskę za jej prawo, TSUE w teorii pilnuje "praworządności". W praktyce rozszerza pole kontroli Unii nad prawem poszczególnych państw. To jest kroczek w kierunku federalizacji Unii - nie drogą zmiany traktatów, a sądowych precedensów. Czy polskie ustawy są słuszne czy nie, to inna sprawa. Z pewnością otwarcie sporów o to, czy dany sędzia jest legalny czy nie, jest jednak lekarstwem gorszym od choroby. Takie zmiany prawa przez sędziów bardzo długo były domeną sądownictwa angielskiego i amerykańskiego. A i tam same sądy wytyczały sobie granice, odmawiając rozstrzygania sporów czysto politycznych. Potem jednak przestały się ograniczać. Amerykański Sąd Najwyższy na podstawie konstytucji USA raz zakazywał kary śmierci, raz zakaz uchylał. Dziś mamy radosną sędziowską twórczość w Europie. Jak odróżnić, w którym momencie sędziowie europejscy przestają prawo tylko interpretować, a zaczynają je tworzyć? Dotyczy to także i polskich sędziów. Prawo decyzji, która pozbawi, choćby w przyszłości, pracy kilkudziesięciu tysięcy ludzi to wielka władza, niegdyś należąca do polityków i urzędników. Czy sędziowie są do niej przygotowani? Czy mają wystarczającą wiedzę, dostateczne rozeznanie? A czy Sąd Najwyższy ma prawo, i jest gotowy, na interpretowanie konstytucji? A co gdy mówi swoje, a Trybunał Konstytucyjny - swoje? Sędziowie sobie takich pytań nie stawiają. Ochoczo biorą coś, co ich zdaniem leży na ziemi. Warto tu wspomnieć, że mamy do czynienia z grupą o niewielkim autorytecie - poważa ich z reguły około 30 procent Polaków. Ich władza nie ma wyraźnej demokratycznej legitymacji. To prawda, może im to także w teorii dawać stosowny dystans do prawnych dylematów, które przychodzi im rozstrzygać. Ale czy nie powinni się choć trochę zatrzymać? Biorą sobie władzę polityków, ale ci z kolei mają przynajmniej mandat pochodzący z wyborów. Z sędziami TSUE jest jeszcze gorzej, no bo kto i jak ich wybiera?