Stabilność systemu politycznego to zazwyczaj ogromna zaleta. Stany Zjednoczone długo zaznawały politycznego pokoju pod naprzemiennymi rządami Partii Demokratycznej i Republikańskiej (dziś pojawienie się Trumpa, który nie jest politykiem Partii Republikańskiej, tylko "antysystemowcem", wewnętrzną i zewnętrzną przewidywalność Ameryki niszczy nieodwracalnie). Podobną stabilnością mogły się szczycić Wielka Brytania pod naprzemiennymi rządami konserwatystów i Partii Pracy czy Niemcy pod rządami chadecji i socjaldemokracji. Dlaczego zatem nasz dwupartyjny system jest tak żałosną i niebezpieczną dla narodu i państwa groteską? Otóż jest to taki system dwupartyjny, w którym podstawowym narzędziem mobilizacyjnym i podstawową legitymizacją każdej ze stron jest obietnica zniszczenia ("już wkrótce, kiedy tylko dostaniemy władzę albo kiedy dostaniemy jej więcej") kontrpartnera, który "nie jest Polakiem" albo "nie jest demokratą". Co ciekawe, do tej pory, czyli przez blisko 20 lat funkcjonowania naszej wersji systemu dwupartyjnego, obietnica zniszczenia konkurenta-wroga nie była realizowana, bo albo "nie potrafili", albo nawet "nie zamierzali". Nie wiadomo, czy po zdobyciu władzy w 2005 roku Kaczyński już "zamierzał", ale na pewno jeszcze "nie potrafił". Po zdobyciu władzy w 2007 roku Tusk "nie zamierzał" (stąd pozory rozliczeń, totalna wojna wizerunkowa, w której cieniu lider PO wręcz blokował Trybunał Stanu dla Ziobry czy Kaczyńskiego), a po 2015 roku Kaczyński "nie potrafił" (nawet wyposażony w Ziobrę i jego prokuratorów, czy w Kamińskiego i jego Pegasusa). Dziś obie strony już "zamierzają", ale być może nadal żadna "nie potrafi". Wystarczy spojrzeć na komisje śledcze. Postobywatele i postpolitycy Tego typu konflikt opłaca się jednej partii w walce z drugą partią, ale nie opłaca się na poziomie rządzenia, na poziomie państwa. Możesz być jak najbardziej brutalny wobec konkurenta politycznego, to nie szkodzi, to mobilizuje, a nawet bawi. Postobywatele gardzą dziś postpolitykami, ale jak się postpolitycy biją, to postobywatele są zadowoleni. Nie tylko Polskę, ale cały liberalny Zachód dotyka dziś patologia późnego zachodniego Rzymu, a nawet Bizancjum. Postobywatele - roszczeniowi, przylepieni do swoich ekranów jak w dystopii Huxleya ("Nowy wspaniały świat") - nie widzą żadnego związku między polityką i sobą. Widzą zatem w polityce gladiatorską rozrywkę, bez żadnego związku z problemami ich realnego życia. Stąd krótkie, ale zawrotne kariery ludzi w rodzaju Pawła Kukiza. Politycy z nich żadni, gladiatorzy bardzo malowniczy. Jeśli jednak ten konflikt obejmuje jakikolwiek obszar realnego rządzenia (gospodarkę, dyplomację, armię...), który nawet postobywatele kojarzą z własnym życiem, wówczas obciąża to rządzącego. Dlatego to opozycja zazwyczaj maksymalizuje konflikt, podczas gdy rządzący starają się konflikt wygaszać, gdyż konflikt przekraczający granicę postpolitycznej cyrkowej areny - np. strajki, masowe protesty, powszechne niezadowolenie, zbyt ostre konflikty kulturowe i obyczajowe - zawsze obciąża przede wszystkim rządzących, którzy są przez postobywateli rozliczani ze świętego spokoju w obszarach, które rzeczywiście kojarzą im się z własnym życiem. Czyli ze świętego spokoju w rodzinie i miejscu pracy, a już szczególnie ze świętego spokoju na ulicach. Leszek Miller przetarł szlak Spośród polityków, którzy rządzili Polską po 1989 roku, doskonale rozumiał to Leszek Miller. Będąc w opozycji, radykalizował język do granic wytrzymałości (znane są jego słowa z czasów, gdy u władzy była koalicja AWS-UW, że "pod rządami Buzka i Balcerowicza Polacy umierają z głodu na śmietnikach"). Kiedy jednak przejął władzę, natychmiast zakręcił kurek wielkiego hejtu, a w geście adresowanym do przedsiębiorców radykalnie obniżył podatek CIT. W ówczesnej lewicowej wersji "polityki miłości" pomagał mu Aleksander Kwaśniewski, przekraczając - swoimi nominacjami i polityką orderową - tzw. podział postkomunistyczny (na "komuchów" i "solidaruchów"), który wcześniej skutecznie zdelegitymizował PRL, ale jeszcze w początkach III RP generował rytualne konflikty, w których autentycznie uczestniczyli naiwniacy, a które cynicznie wykorzystywali spryciarze obu stron. SLD, jako niespodziewany strażnik świętego spokoju, mogłoby rządzić przez kolejną dekadę, gdyby jego dwaj liderzy umieli się władzą podzielić. Różnica pojawiła się po 2015 roku, kiedy Jarosława Kaczyńskiego, właśnie po zdobyciu władzy, ogarnęła rewolucyjna pasja. I nawet rządząc, radykalizował konflikt. To Kaczyński po 2015 roku wyprowadzał ludzi na ulice, bo znokautowana wyborczą klęską opozycja polityczna takiej mobilizacji przeprowadzić by nie potrafiła. Destabilizował społeczeństwo, którym przecież już rządził, pospiesznymi uderzeniami w Trybunał Konstytucyjny i sądy. Destabilizacja stała się szczególnie skuteczna, kiedy najpierw on sam, a w ślad za nim telewizja Jacka Kurskiego, zaczęli okraszać te uderzenia językiem adresowanym już nie do Tuska czy działaczy PO, ale do milionów "Polaków gorszego sortu", "wykształciuchów" czy innych "łże elit", co w starającej się kształcić i awansować Polsce stawało się adresem masowym. Poszerzanie pola walki Po swoim powrocie do władzy Donald Tusk, w ramach "bardziej precyzyjnej polityki miłości", chciał skupić konflikt na Kaczyńskim i PiS-ie (rozliczenia, komisje śledcze, precyzyjne i ograniczone czystki), a jednocześnie uwolnić od konfliktu agendę realnego rządzenia (podwyżki pensji, kontrola cen, polityka europejska...), która ma "rozwiązywać problemy" i "generować spokój". Jednak tu Kaczyński się przebudził (przebudził go instynkt samozachowawczy). I użył wszystkich swoich zasobów personalnych, instytucjonalnych, które w ciągu ośmiu lat rządzenia zgromadził, ażeby konflikt PiS-PO nie pozostał w wyznaczonych dla niego przez Tuska ramach postpolitycznego cyrku, ale żeby uderzył w Tuska tam, gdzie najbardziej boli, czyli w obszarze realnego rządzenia. Od końca grudnia 2023 oficjalnym hymnem Prawa i Sprawiedliwości stała się zmodernizowana wersja "Roty", kończąca się słowami: "Twierdzą nam będzie każda prokuratura i sąd, każdy budynek na Woronicza i Placu Powstańców, każda spółka skarbu państwa, każdy państwowy urząd, w którym mamy jeszcze swoich ludzi, w tym także każda ambasada RP". Do pewnego stopnia taktyka poszerzania pola konfliktu się Kaczyńskiemu udała. Po rozróbie w mediach, po rozróbie w prokuraturze, przy trwającej rozróbie w sądach, wobec rozpoczynającej się rozróby w dyplomacji... rządy Tuska nie są jak na razie symbolem uspokojenia sytuacji w Polsce, ale symbolem dalszego konfliktu, może nawet bardziej zradykalizowanego. To się na dłuższą metę Tuskowi nie opłaca, bo on teraz rządzi i ze wszystkich obietnic wyborczych, które powinien był "dowieźć", najważniejsza jest obietnica dostarczenie Polakom świętego spokoju po ośmiu latach rządów Kaczyńskiego. Kto zrobi krok w tył? Nie dobrostan tego czy innego polityka jest tu jednak ważny, ale stabilność i przewidywalność państwa. Nasza parodia systemu dwupartyjnego jest ryzykowna szczególnie dla narodu i państwa przyfrontowego, zagrożonego dalszym pogarszaniem się naszej sytuacji geopolitycznej (ryzyko antyeuropejskiego sojuszu Putina i Trumpa). Hasła w rodzaju: "to nie mój rząd", "to nie moje państwo", "to nie legalna opozycja", szczególnie, jeśli są autentycznie przeżywane przez sporą część obywateli czy urzędników państwowych, państwo znajdujące się w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia bardzo realnie osłabiają. Stąd pytanie, czy nasz system dwupartyjny dałby się napełnić mniej toksyczną treścią. Z Kaczyńskim lub choćby mimo Kaczyńskiego. Z Tuskiem lub choćby mimo Tuska. Czy gdyby np. z placu boju pierwszy zniknął Kaczyński, to Tusk potrafiłby wychować sobie inną prawicę, czy potrafiłby sam zmienić wobec niej strategię? Kaczyński z trybu polityki totalnej (choćby i w dwupartyjnej formie) wycofać już się nie potrafi, dał tego przykłady. Dla niego równie "totalną opozycją" jak Platforma Tuska była Platforma Schetyny. Właściwie każda niekontrolowana przez niego całkowicie instytucja czy partia (nawet koalicyjna) natychmiast stawała się dla niego "opozycją totalną", którą próbował zniszczyć, stosując w tym celu wszystkie instrumenty państwa (jeśli akurat nimi dysponował, o czym przekonały się "Samoobrona" Leppera, Liga Polskich Rodzin Giertycha, Porozumienie Gowina) lub wszystkie narzędzia czarnego piaru (o czym przekonali się politycy PJN próbujący się kiedyś od Kaczyńskiego oderwać, a dziś przekonują się Duda i Mastalerek, od razu lądując na pozycjach "zdrajców"). Czy Tusk nie ma podobnego potencjału, ochoty czy zdolności uprawiania polityki totalnej? Jan Rokita powiedziałby, że ma. Nawet paru polityków, którzy pozostali w Platformie, miałoby problem z jednoznaczną odpowiedzią na powyższe pytanie. Ponieważ jednak trudno sobie wyobrazić, że Kaczyński i Tusk odejdą z polskiej polityki jednocześnie, próbuję w sobie wykrzesać nadzieję, że ten, który na placu boju pozostanie o jeden dzień dłużej, potrafi się cofnąć z trybu "likwidacji" do trybu "twardej konkurencji". O ile oczywiście po drugiej stronie również pojawi się potencjał do funkcjonowania w normalnym systemie dwupartyjnym, a nie w jego sarmackiej grotesce. Stąd powracające w każdym moim tekście pytania: czy Marcin Mastalerek ma taki potencjał, czy ma taki potencjał Mateusz Morawiecki (nawet jeśli pracując dla Kaczyńskiego ten potencjał ukrywał skwapliwie)? Kto na prawicy ma taki potencjał? No i czy Tusk, Hołownia, Kosiniak-Kamysz mają potencjał, aby zacząć w Polsce odbudowywać wielopartyjny albo dwupartyjny system polityczny, nieoparty jednak na obietnicy ostatecznego zniszczenia konkurenta? Problemem nie są Kaczyński i Tusk I wreszcie pytanie ostatnie, może najważniejsze, czy polscy postobywatele, którzy nauczyli się bawić w postpolitycznym cyrku, byliby jeszcze zdolni do zrozumienia bardziej klasycznej, bardziej bezpiecznej dla państwa, bardziej skomplikowanej polityki? Czy media, które świetnie umieją relacjonować wydarzenia z gladiatorskiej areny, potrafiłyby jeszcze odbudować kompetencje pozwalające im analizować bardziej klasyczną politykę? Problem nie polega bowiem (jak powtarzają najbardziej banalni "symetryści") na obecności Kaczyńskiego i Tuska. Ci ponad miarę zdolni politycy poszli po prostu w kierunku, w jakim zmierzał świat. Czy gdyby któryś z nich (lub ich następców) choćby spróbował zmienić kierunek polskiej polityki, prowadzący dziś nasze państwo ku otchłani, świat nie ukarze go za ten jeden dobry uczynek? Czytaj więcej felietonów Cezarego Michalskiego Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!