Jeszcze 11 marca w poniedziałek odbyła się Rada Bezpieczeństwa Narodowego, która różniła się zdecydowanie na lepsze od wcześniejszej Rady Gabinetowej. Jeszcze we wtorek 12 marca unikano codziennych złośliwości i podstawiania sobie nóg. To media musiały dolewać benzyny do ognia, by się przy tym ogniu miło grzać. I kiedy Prezydent (moim zdaniem, dość niewinnie) oświadczył, że "w podróży do Waszyngtonu będzie mi towarzyszył premier", zaraz zaczęły buczeć i dopowiadać: "będzie mi towarzyszył? Czyli jest kimś mniej ważnym niż ja! Duda obraził Tuska, teraz Tusk musi się mu odwinąć!". Kto wywrócił stolik Już 13 marca media nie musiały jednak nic samemu kreować, gdyż to Radosław Sikorski w rozmowie z Tomaszem Terlikowskim ujawnił wszystkim to, co niektórym było wiadome już od paru dni. Długie negocjacje pomiędzy MSZ i Pałacem Prezydenckim, dotyczące listy ambasadorów, których zgodnie z konstytucją wskazuje rząd (gdyż według konstytucji to rząd prowadzi polską politykę zagraniczną), ale których (również zgodnie z naszą zdecydowanie obłąkaną pod tym względem konstytucją) powołuje i odwołuje prezydent (co jest formalnością, kiedy prezydent i rząd ze sobą współpracują, ale czemu by mieli, takiego nakazu przecież w konstytucji literalnie nie ma), skończyły się wywróceniem stolika. Nie jestem "symetrystą", zatem w mojej odpowiedzi na pytanie "kto wywrócił stolik", asymetrycznie rozłożę akcenty. Od wielu tygodni szukałem informacji na temat przebiegu tych rozmów, korzystałem ze źródeł, których nie ujawnię. Z obu stron dowiadywałem się, że jest spora szansa, by publiczna dyskusja prezydenta i rządu w sprawie ambasadorów nie przyjęła formy, jaką wcześniej przyjęła publiczna dyskusja dotycząca prokuratorów i sędziów. Rząd miał odzyskać kontrolę nad najważniejszymi placówkami pozwalającymi mu prowadzić politykę zagraniczną państwa, a jednocześnie paru kluczowych ludzi prezydenta miało zachować swoje stanowiska albo dostać zupełnie przyjemne synekury zastępcze (np. Marek Magierowski, zamiast wegetować w Waszyngtonie pomiędzy obcą mu ideowo ekipą w Białym Domu i obcą mu ideowo ekipą w Urzędzie Rady Ministrów, miał wylądować w "boskim Buenos"). Wszystko po to, aby ludzie prezydenta (łącznie z najbardziej poważnym i sensownym w tym gronie Krzysztofem Szczerskim) mogli pozostać jego politycznym zasobem na czasy, w których zarówno on (po zakończeniu drugiej kadencji), jak też jego najbardziej ambitny minister (Marcin Mastalerek), wezmą udział (albo jako strona, albo jako koalicjanci którejś ze stron) w wojnie sukcesyjnej o to, kto zostanie liderem polskiej prawicy po Jarosławie Kaczyńskim. Emocje "pisowskiego ludu" Andrzej Duda i Marcin Mastalerek wielokrotnie dawali do zrozumienia, że chcieliby się uwolnić od kurateli Kaczyńskiego. Posyłali go na polityczną emeryturę, sugerowali, że jego sposób zarządzania PiS-em jest autorytarny. Ostatnio Mastalerek bardzo ostro skrytykował nawet jakość ułożonych przez Kaczyńskiego PiS-owskich list na wybory samorządowe w swoim macierzystym województwie łódzkim. Jednocześnie jednak zarówno Andrzej Duda, jak też Marcin Mastalerek pozostają zakładnikami Kaczyńskiego. Jeśli chcą walczyć o sukcesję po nim (lub wesprzeć w tej walce swego kandydata, np. Morawieckiego), nie mogą wyalienować się od emocji "pisowskiego ludu". A tymi emocjami nadal (tak jak po Smoleńsku czy po roku 2015) zarządza Jarosław Kaczyński. To są emocje przede wszystkim "antytuskowe", z których do pewnego stopnia nawet Tusk korzysta, gdyż wzbudzają one (szczególnie, gdy je Kaczyński mocno "podkręci") po drugiej stronie emocje równie silne, tyle że z wektorem skierowanym przeciwnie. Skoro jednak "lud PiS-owski" wciąż mobilizuje nienawiść do Tuska, każde nadmierne zbliżenie się obozu prezydenckiego do rządu Tuska (np. zatwierdzenie zbyt wielu kandydatów na ambasadorów, zaakceptowanie zbyt wielu nominacji w armii, niezawetowanie zbyt wielu ustaw itp.) pozwoliłoby Kaczyńskiemu napiętnować prezydenta i jego ludzi jako "zdrajców" i raz na zawsze pozbawić ich wpływu na wybór czy to prawicowego kandydata do prezydentury, czy to następcy Kaczyńskiego w roli lidera prawicy. Wyraźny sygnał Jeśli chodzi o asymetryczny udział Donalda Tuska w kryzysie dotyczącym ambasadorów, polegał on na wskazaniu momentu ujawnienia fiaska rozmów. Zezwolenie Sikorskiemu, aby uczynił to dzień po wspólnej wizycie prezydenta i premiera w Waszyngtonie, było komunikatem do twardego antypisowskiego elektoratu: jeśli sądziliście, że stałem się zbyt łagodny wobec Dudy, że staję się jakimś Hołownią albo Kosiniakiem-Kamyszem, to sobie popatrzcie. Wobec związania Dudy i Mastalerka przez Kaczyńskiego, wobec faktu, że także Tusk uznał ostre zarządzanie tym konfliktem za politycznie opłacalne, dziś wygląda na to, że najbliższy rok do wyborów prezydenckich spędzimy w "szarej strefie" na pograniczu prawa, a nawet na pograniczu instynktu samozachowawczego. Z jednej strony w polskich mediach będziemy słuchać każdego dnia komunikatów, że wojna już za chwilę. Będą to w dodatku komunikaty w wersji raczej dla preppersów (jakie weki ładować do szafek i kiedy znieść do piwnicy dziecięce łóżeczko), niż na poziomie poważnej politycznej refleksji, jak tej wojny uniknąć (przez sojusze, przez politykę, przez zapanowanie nad emocjami). Jednocześnie, na poziomie państwa, wszystkie decyzje personalne będą wzajemnie kontestowane, a w dodatku nie będzie ustaw, gdyż wszystkie zostaną albo zawetowane przez prezydenta, albo posłane przez niego do Trybunału Przyłębskiej, którego orzeczenia będą z kolei kontestowane zarówno przez rząd, jak też przez parlament. Prezent dla Trumpa i Putina? Jeśli przez najbliższy rok (do wyborów prezydenckich) nic groźnego się Polsce nie stanie, da się tak żyć, choć styl tego życia będzie dosyć podły. Placówki dyplomatyczne da się prowadzić przez jakiś czas na poziomie chargé d'affaires, a polskie nominacje na kluczowe unijne stanowiska Komisja Europejska uzna nawet wówczas, jeśli nie będą miały kontrasygnaty prezydenta, gdyż nie jest rzeczą Komisji ratować jakiś kraj członkowski przed samoośmieszeniem. Rzeczą Komisji jest mieć pełen skład instytucji unijnych. Jeśli jednak coś się w międzyczasie wydarzy - np. Trump już w pierwszym tygodniu swego urzędowania "spełni swoje obietnice", czyli odda Putinowi Ukrainę i zaprosi go do zabawy Europą - wówczas w prawdziwy egzystencjalny kryzys wejdziemy z narastającą blokadą kompetencyjną i z totalnym konfliktem politycznym na najwyższych szczeblach państwa: w dyplomacji, w armii, być może także na ulicach. Takie państwo będzie państwem podanym na tacy. Podanym Putinowi, podanym Trumpowi, podanym każdemu, kto zamówi sobie to danie. Cezary Michalski