W ostatnim tygodniu mogliśmy podziwiać polityczne tortury, jakim Kaczyński i jego ludzie poddawali Ziobrę. Wisienką na torcie było sejmowe głosowanie, w którym spora grupa posłów Prawa i Sprawiedliwości, na czele z premierem, nie poparła żmudnie i przez długie miesiące przygotowywanej przez Ziobrę "kagańcowej" ustawy o notariacie. Niemal w tym samym momencie obóz władzy wygrał głosowanie nad ustawą usprawiedliwiającą działania związane z "wyborami kopertowymi" z 2020 roku, które co prawda nie były legalne i nie doszły do skutku, ale polskie państwo (czyli nas, jego obywateli) kosztowały co najmniej 70 milionów złotych. Nawet jednak lojalne głosowanie posłów Ziobry za bezkarnością ludzi wykonujących przed dwoma laty polecenia Jarosława Kaczyńskiego i Jacka Sasina nie przeszkodziło cichemu przyzwoleniu Jarosława Kaczyńskiego na publiczne upokorzenie Ziobry. Zbliżające się głosowanie nad wnioskiem opozycji o odwołanie ministra sprawiedliwości będzie okazją, aby Ziobrę przeczołgać w sposób jeszcze bardziej upokarzający. Do ostatniej chwili trzymając go na musiku i głodzie. Ziobro może się odwinąć Jak jednak mawiał złotousty Ferdynand Kiepski, "Halinka, nie przeginaj pałki!". Ziobro za bardzo przyciśnięty do muru może się odwinąć, a po pierwsze jego posłowie okazywali się do tej pory bardziej wobec własnego lidera lojalni, niż np. posłowie partii Gowina, a po drugie podlegający Ziobrze prokuratorzy mają materiały ze śledztw prowadzonych w sprawach, w których pojawiają się nazwiska państwa Morawieckich czy Kaczyńskiego i jego ludzi. Podobnie jak w czasie wszystkich poprzednich koalicyjnych kryzysów w Zjednoczonej Prawicy, także przy tej okazji w niepisowskich mediach powróciły zatem informacje o kompromitujących szczegółach nieruchomościowych biznesów państwa Morawieckich. Ich kluczowym biznesowym partnerem ze strony Kościoła miał być ksiądz zwerbowany przez SB do lojalnej i owocnej współpracy wkrótce po męczeńskiej śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Jeśli pałka się przegnie i Kaczyński zdecyduje się wysłać Ziobrę na bagna wiecznie dzielącej się i kłócącej Konfederacji, żeby tam utonął, inne równie pikantne szczegóły z prowadzonych spraw mogą trafić do mediów. Miałoby to na wizerunek i wyborcze szanse Prawa i Sprawiedliwości taki sam wpływ, jak w 2007 roku próba zbyt pospiesznego połknięcia przez PiS politycznych przystawek, czyli ugrupowań Andrzeja Leppera i Romana Giertycha. Opozycja obleje egzamin? Opozycja stoi przed równie poważnym egzaminem z politycznego instynktu samozachowawczego. Nic jeszcze nie wskazuje, że ten egzamin zda. Im któryś z opozycyjnych liderów głośniej apeluje do innych o jedną listę, tym boleśniej kopie adresatów tych apeli po kostkach. Najgłośniej apeluje Tusk, oczarował swoją "autentyczną wolą współpracy" wszystkich redaktorów antypisowskich mediów, jednak i Hołownia, i Kosiniak-Kamysz już parę razy poczuli jego but na swojej kostce. Plan Tuska jest prosty i niepozbawiony logiki. Wie, że opozycja nie pójdzie do wyborów na jednej liście, więc liczy na to, że pójdzie co najmniej na czterech - osobno PO, Hołownia, PSL, Czarzasty, może Agrounia. Wówczas tylko Platforma ma zagwarantowany dwucyfrowy wynik. A Tusk na czele Platformy, oczyszczonej przez niego, najpóźniej w czasie układania list wyborczych, nie tylko z resztek KO, ale nawet z bardziej wyrazistych i samodzielnych polityków PO, będzie jedynym liderem opozycji grającym w tej samej lidze co Jarosław Kaczyński. To będzie jego "zjednoczenie opozycji", nie partii, społecznych środowisk, liderów, ale wyborców mających dość Kaczyńskiego. Pomysł Tuska ani nie dziwi, ani nie oburza. Tak są zarządzane wszystkie polskie korporacje i firmy. Czemu w polskiej polityce miałoby być inaczej, czy w Zjednoczonej Prawicy panuje partnerstwo? W kraju bez kapitału społecznego, bez wzajemnego zaufania, bez zdolności dotrzymywania umów, polscy liderzy nie szukają partnerów. Świadomie budują swoje otoczenie z osób najsłabszych, najmniej zdolnych do samodzielnego funkcjonowania, bo w każdej osobie ciekawszej, silniejszej, bardziej samodzielnej, widzą zagrożenie. Sezon "polowań na Tuska" Problem w tym, że scenariusz Tuska jest dla opozycji bardzo ryzykowny. Jest ryzykowny nawet dla PO. Po pierwsze ludzie wpisani na listy wyborcze wedle jednego tylko kryterium, braku samodzielności i posłuszeństwa wobec lidera partii, nie dają żadnej gwarancji, że potrafią poprowadzić kampanie w swoich okręgach. Nawet jeśli przy ich wskazywaniu Tusk odegra cały teatrzyk płciowych i młodzieżowych parytetów, dojrzałych i skutecznych polityków z tych ludzi nie zrobi, bo i tego nie chce. Po drugie zwiększa ryzyko ordynacja wyborcza, raczej większościowa, z systemem liczenia głosów metodą D'Hondta. Przy najsilniejszej partii, jaką będzie prawdopodobnie PiS, przy nieco słabszej partii, jaką będzie prawdopodobnie Platforma, kilka dodatkowych list oscylujących pomiędzy 5 i 10-procent (z ryzykiem nieprzekroczenia przez którąś progu 5 procent) da Kaczyńskiemu ogromną premię w liczbie posłów. Pozwoli mu to zachować polityczną inicjatywę nawet w przypadku porażki. Po trzecie cały ten scenariusz - i tak ryzykowny - wisi na jednej osobie, na Tusku. A Kaczyński ogłosił otwarcie sezonu polowań na Tuska (i na jego ludzi, obecnych i historycznych), jako na przestępcę i "Niemca", który chce stworzyć w Polsce "niemiecki rząd". Ten przekaz dnia będzie przekazem całego wyborczego roku. Do tego sprawy prokuratorskie, zatrzymania z kajdankami i kamerami, wnioski o "areszt wydobywczy". A nuż wizerunek jedynego lidera opozycji zarysuje się i trzaśnie, a nuż uda się utrzymać nad Tuskiem betonowy sufit 26-procent poparcia dla "jego własnej" Platformy. Potrzebna alternatywa dla wyborców Dlatego opozycji potrzebny jest plan B. Szczególnie w przypadku braku jednej listy. Zamiast gromady kłócących się liliputów idących w rozsypce, musi powstać druga obok Platformy silna lista opozycji. W centrum, rozpoczynająca się od Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, idąca w stronę liderów lokalnych też nieodnajdujących się na bokserskim ringu Kaczyńskiego i Tuska. Byłaby to alternatywa dla wyborców, nawet umiarkowanie prawicowych, którzy nie chcą Kaczyńskiego, ale nie pałają entuzjazmem do Tuska. Przy dwóch silnych blokach opozycji Kaczyńskiemu nie dałby nic nawet wynik w okolicach 35 procent. Opozycja nie tylko pozbawiłaby go większości, ale mogłaby rządzić. O ile oczywiście rządzić by umiała. Ale tu także bardziej obiecująco wygląda plan B. O ile solista może być symbolem siły w kampanii wyborczej, to państwem nie da się rządzić jednoosobowo.