Wielki narodowy marazm sportowy idzie w parze z powyborczym marazmem politycznym. Polscy piłkarze tradycyjnie przegrali mecz otwarcia oraz mecz o wszystko, czym zrujnowali nakręcone ponad miarę nadzieje kibiców, a polscy politycy poczuli zew kanikuły, więc wielkie problemy nagle zmalały i stały się mniej ważne. Ta leniwa cisza jest zapowiedzią wielkiej burzy, która jesienią lub wczesną zimą na nowo rozgrzeje życie społeczne, ponieważ wtedy poznamy kandydatów do wyścigu prezydenckiego. Wszystkie decyzje polityczne władzy i opozycji, których już wkrótce będziemy świadkami, będą miały tylko jeden cel i jeden powód. Wybory w 2025 roku rozstrzygną bowiem nie tylko o przyszłości kraju, ale także o przyszłości nawet najbardziej stabilnych układów partyjnych. To będzie prawdziwe nowe otwarcie. Jeden kandydat władzy? Donald Tusk nie zdecydował jeszcze, w jaki sposób wyłoni kandydata Koalicji Obywatelskiej. Nie wiadomo, czy będzie to arbitralna decyzja lidera, czy też odbędą się prawybory, w których - jak dwukrotnie przed laty w Platformie - zmierzą się chętni. Oprócz typowanego od dawna Rafała Trzaskowskiego chęć kandydowania zadeklarował także Radosław Sikorski, choć z zastrzeżeniem, że - jak powiedział - "gdyby Kaczyński znowu kandydował, to chętnie bym się z nim zmierzył". Jednak zarówno wybór prezydenta Warszawy, jak i szefa resortu spraw zagranicznych oznaczałby, że wszystkie partie tworzące koalicję rządzącą musiałyby wystawić własnych kandydatów, żeby choć pozornie się odróżniać i ratować swój byt. Progresywny Trzaskowski sprawiłby bowiem, że gasnąca formacja lewicowa przestałby cokolwiek znaczyć, a centrowy Sikorski nie pozostawiłby na przyszłość żadnej przestrzeni Trzeciej Drodze. Ale dodatkowe spory w koalicji rządzącej, która dziś nie jest w stanie porozumieć się w ważnych sprawach programowych, mogłyby być niszczące dla wyborczego efektu. Scenariusz, w którym to Tusk zostałby kandydatem wszystkich partii władzy, wcale nie jest wykluczony, zwłaszcza jeśli okazałoby się, że kandydaci prawicy mają szanse na dobry wynik. Decydujące starcie PO z PiS Zresztą władza, którą spaja przede wszystkim pragnienie, by Jarosław Kaczyński nigdy nie powrócił do rządzenia, być może nie będzie miała innego wyjścia, jeśli okaże się, że kwestia bezpieczeństwa to jedyny efektywny temat w kampanii prezydenckiej. Zarówno Tusk, który umacnia granicę wschodnią i stara się prowadzić dużą grę w nowym europejskim rozdaniu, jak i Kaczyński, który postawił na straszenie migrantami i konsolidację sypiącej się partii, wiedzą, że za rok odbędzie się decydujące starcie dwóch wielkich bloków politycznych. O ile Tusk ma dość komfortową sytuację, jeśli chodzi o wybór kandydata, a podstawowy jego problem sprowadza się do tego, czy kandydatów ma być kilku, czy jeden - za cenę ustępstw i "darów" dla lewicy, ludowców i partii Szymona Hołowni - o tyle Kaczyński walczy o coś więcej. Dziś widać, że lokalne bunty bujają PiS-em, a wybór kandydata to dla prezesa sprawa politycznego życia i politycznej śmierci. Szef PiS dobrze wie, że ambicje obozu prezydenckiego są wielkie, o czym świadczą coraz bardziej konfrontacyjne wypowiedzi Marcina Mastalerka. Wie też, że jego kalkulacje, by znaleźć "nowego Andrzeja Dudę", a więc polityka młodego, bez obciążeń, którego można wykreować przy użyciu socjotechnicznych sztuczek, mogą się nie udać, jeśli część prawicy postawi na przykład na stojącego w blokach Mateusza Morawieckiego. Trwoga liberałów Tymczasem Konfederacja nie chce zmarnować szansy i wybory prezydenckie będzie traktować jako trampolinę do sukcesu politycznego w kolejnym starciu parlamentarnym. Partia może postawić na kobietę, która będzie się odwoływać do niefeministycznego elektoratu żeńskiego, może odciąć się od Grzegorza Brauna w Parlamencie Europejskim, zostawiając go jako posła niezrzeszonego, może też zwyciężyć z PiS-em w rywalizacji na antyimigranckie fobie. Pod skrzydła partii Sławomira Mentzena będą też uciekać wyborcy zmęczeni polityczną poprawnością i zideologizowaną nowomową, jaką w przestrzeni publicznej serwują w nadmiarze aktywiści nurtu lewicowego, którzy potrafią wywołać popłoch nawet w teoretycznie zdroworozsądkowych mediach liberalnych. Te z kolei, jakby na życzenie radykałów, ideę wolności słowa coraz częściej zastępują autocenzurą i samokrytyką. Ale to właśnie trwoga liberałów, którzy boją się własnego cienia, nie bronią swojej agendy politycznej i nie potrafią przeciwstawiać się szantażom lewicowo-prawicowych skrajności, jest jedną z głównych przyczyn sukcesu populistycznej prawicy na Zachodzie. W Polsce jeszcze nikt nie wyciągnął z tego wniosków. Przemysław Szubartowicz