Stanisław Gawłowski, afera melioracyjna. O co chodzi? Stanisław Gawłowski usłyszał zarzuty korupcyjne związane z okresem, kiedy piastował funkcję wiceministra ochrony środowiska w rządach PO-PSL. Miał wówczas przyjąć co najmniej 175 tys. zł łapówki w gotówce, a także dwa zegarki o wartości blisko 25 tys. zł. Politykowi zarzuca się też podżeganie do wręczenia łapówki w wysokości co najmniej 200 tys. zł, ujawnienie informacji niejawnej i plagiat pracy doktorskiej. Zarzuty korupcyjne powiązane są z tzw. aferą melioracyjną. Mowa o nieprawidłowościach przy realizacji co najmniej 105 inwestycji o wartości kilkuset milionów złotych, prowadzonych przez Zachodniopomorski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Szczecinie. W 2018 r. spędził trzy miesiące w szczecińskim areszcie. Senator cały czas utrzymuje, że jest niewinny. Stanisław Gawłowski: Zwolniłem bliskich współpracowników Jarosława Kaczyńskiego Jakub Szczepański, Interia: Dwa tygodnie temu na sali sądowej nastąpił zwrot w sprawie afery melioracyjnej, w którą ma być pan zamieszany. Ludzie, którzy oskarżali pana o łapownictwo, zmienili zdanie. Co się wydarzyło? Stanisław Gawłowski, senator KO i członek PO: - Sporo się wydarzyło, choć trochę przez przypadek. Odkąd do mojego warszawskiego mieszkania przyszli agenci CBA i prokurator, minęło sześć lat. To było tu, gdzie rozmawiamy? - Właśnie tu przyszli z nakazem rewizji. Szukali różnego rodzaju materiałów, ale niewiele mi powiedzieli. Okazało się, że jedynym, co było warte zabezpieczenia przez służby, był pełny serwis śniadaniowo-obiadowy. Czyli talerze, filiżanki, zestaw kawowy. Rozumiem, że mówimy o łapówce, którą miał pan przyjąć? - Takie było zdanie prokuratora, chociaż mnie niczego nie tłumaczył. Najbardziej żałosne, że prowadził tu czynności od godz. 6:05, a niecały kwadrans później TVP Info i Polskie Radio Szczecin robiły ze mnie największego bandytę, mordowały mnie. A przecież mówimy o tajnej operacji służb. Nikt nie miał prawa wiedzieć, że do mnie przyszli. Więc nie ma pan wątpliwości, że media publiczne inspirowali politycy? - Nie mam wątpliwości, że działanie prokuratury, CBA, mediów inspirowali politycy PiS. O sprawie pisał Mariusz Kowalewski w książce "TVPropaganda. Za kulisami TVP", niegdyś dziennikarz telewizji publicznej. Jak ujawnił, już dwie godziny przed wejściem służb do mojego mieszkania, pracownicy TVP byli gotowi z paskami, komentarzami. Redakcja czekała w gotowości od godz. 4 rano! Nazwałbym to ciągiem technologiczno-politycznym, klasycznym dla dyktatur, państw zwalczających opozycję. Co, w pańskiej opinii, wskazuje na polityczny spisek? - Dowodów jest dużo. W dniu, w którym odbyło się przeszukanie mieszkania, jako sekretarz generalny PO miałem lecieć do Szczecina z przewodniczącym, Grzegorzem Schetyną. Mieliśmy rozpocząć samorządową kampanię wyborczą i ogłosić naszego kandydata na prezydenta miasta, Sławomira Nitrasa. Było o tym głośno w mediach, więc w działaniu służb nie widzę przypadku. Prasa i prokuratura pod kontrolą PiS zadziałały świadomie, żeby uderzyć w Platformę. To pierwszy dowód. Z jakiego powodu PiS miałby atakować PO, robiąc łapownika akurat z pana? - Zdarzyło mi się podjąć kilka decyzji, które z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego i PiS były nieakceptowalne. Póki co, jestem jedynym człowiekiem w Polsce, który odebrał pieniądze Tadeuszowi Rydzykowi. Jako wiceminister (środowiska - red.) i szef rady nadzorczej w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej doprowadziłem do podjęcia decyzji o odebraniu dotacji dla Fundacji "Lux Veritatis" o. Tadeusza Rydzyka na geotermię toruńską. Chodzi o 27 mln zł. Ma pan jeszcze coś na sumieniu względem PiS? - Zwolniłem też kilku bliskich współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Chociażby Kazimierza Kujdę, który niedługo po wyrzuceniu z NFOŚiGW stał się prezesem słynnej spółki "Srebrna". Okazało się, że jest osobistym finansistą Jarosława Kaczyńskiego. Prezesowi nie przeszkadzało, kiedy później wyszło na jaw, że był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie "Ryszard". Kujda zna najbardziej skrywane tajemnice o Kaczyńskim. Pracę straciło też kilku innych działaczy jak m.in. Stanisław Kostrzewski, były skarbnik PiS, czy Konrad Tomaszewski, kuzyn Kaczyńskiego. Bardzo się naraziłem, bo uderzyłem w interesy finansowe Kaczyńskiego i PiS. Wróćmy do przeszukania w pańskim warszawskim mieszkaniu. Żona to widziała? - Wszystko wydarzyło się 21 grudnia. Renia była akurat w Warszawie, wiedziała o moim porannym wylocie do Szczecina. Miałem wrócić wieczorem. Chociaż mam dom w Koszalinie, z uwagi na to, że moja mama mieszka na południu Polski, kolejnego dnia mieliśmy wyjechać ze stolicy prywatnym samochodem na święta. Plany legły jednak w gruzach, bo miałem do czynienia z zaplanowaną akcją polityczną z wykorzystaniem prokuratury, służb takich jak CBA. PiS traktował ich jak policję polityczną. Dlaczego pan tak mówi? - We Wrocławiu funkcjonował oddział do zadań specjalnych. To właśnie ci ludzie weszli do mojego mieszkania czy biura poselskiego. Rewizji w tym ostatnim dokonywała prokurator Julita Dziedzic-Bogucka, żona obecnego posła PiS Jacka Boguckiego, który przez lata był wojewodą zachodniopomorskim. To kolejny dowód politycznej nagonki na mnie. Dodam, że zgodnie z prawem z 2017 r., nie można było dokonać rewizji pod moją nieobecność, więc musiałem wracać do Koszalina. Wierzyłem jednak, że dojadę na te święta do mamy, bo nie miałem sobie nic do zarzucenia. Nie udało się? - Gdy przyjechałem do domu w Koszalinie, byłem kompletnie zaskoczony. Nie widziałem nigdy tak wielu dziennikarzy na konferencji prasowej. Na miejscu troje albo pięcioro prokuratorów, kilkunastu agentów CBA w kominiarkach i kamizelkach, z kajdankami wiszącymi przy paskach, z bronią. Co to za obrazek dla mediów? Przyjechali przejąć dom prawdziwego bandyty: człowieka niebezpiecznego, być może z bronią, który jest gotowy oddać strzały i tak dalej. Pan się uśmiecha, ale to był obrazek na potrzeby Polaków. PiS chciał, żeby Polacy o tym rozmawiali przez święta. Bez urazy, ale nie wydaje się pan specjalnie niebezpieczny. - Ludzie mieli zobaczyć, że przyjechali do poważnego przestępcy. Potem musiałem się zmierzyć z wielogodzinną rewizją przeprowadzoną z pogwałceniem prawa. Chodzi o przeszukiwanie pomieszczeń pod moją nieobecność: funkcjonariuszy było tak wielu, że nie jestem w stanie stwierdzić, czy dokonywali przeszukania, czy może coś mi podkładali. A przecież mogli to zrobić. Jeden z agentów CBA powiedział nawet żonie, że to bez znaczenia, czy jestem winny czy nie, bo i tak pójdę siedzieć. Jedyne ważne, co wtedy zabrali, to talerze. Zapakowali do kartonów i to miało być dowodami w sprawie. Dodam, że po latach odwieźli do domu zastawę, co do sztuki. Zakładam, że skoro sąd zgodził się na zastosowanie w stosunku do pana aresztu tymczasowego, to jednak miał jakieś powody? - Żeby było jasne: sam zrzekłem się immunitetu, nie chowałem się, jak Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik, pod spódnicę Andrzeja Dudy. Zgodziłem się, żeby postawili mi zarzuty, bo chciałem się bronić. Przy PiS, które miało w ręku służby i prokuraturę, sprawa musiała trafić do sądu. Inaczej dziennikarze i opinia publiczna nie mogliby się zapoznać z prawdą. Zostałaby im tylko wersja śledczych, której nie da się zweryfikować. A prokurator może powiedzieć wszystko. Ja musiałem milczeć. Chodziło m.in. o zegarek, który miał być łapówką. - Żona kupiła mi go na urodziny w 2008 r. Później okazało się, że zegarek tej samej marki, ale o dużo wyższej wartości, miałem dostać w 2011 r. Przez wszystkie te lata robiono mi zdjęcia dokładnie z tym samym czasomierzem, od żony. Ale prokurator, CBA nie potrafili odróżnić od siebie dwóch różnych egzemplarzy. A to nie byle co, bo mówimy o "niezbitym" dowodzie na przyjęcie korzyści materialnej. Do tego "mataczenie", czyli moje odpowiedzi na pytania dziennikarzy w Sejmie. Gdybym milczał, potwierdzałbym zarzuty prokuratury. Gdy odpowiadałem, uprawdopodobniłem mataczenie. Tak źle i tak niedobrze. Sąd zdecydował się umieścić pana w areszcie ze względu na wypowiedzi w Sejmie i zegarek, którego nie potrafiło zidentyfikować CBA? Dobrze zrozumiałem? - Tyle wystarczyło. Powie pan o zatrzymaniu? - Wiedziałem, co się święci, więc zacząłem szukać obrońców. Jednym z nich został Roman Giertych. Mecenas zaproponował, żeby pojechać do prokuratury krajowej, delegatura w Szczecinie, i na nic nie czekać. Zapowiedzieliśmy swoją wizytę, przyjechaliśmy na miejsce. Przed drzwiami prokuratora odbyła się wielka akcja zatrzymania mnie. Bili panem o futrynę? - Najpierw podeszło do mnie dwoje lub troje agentów CBA. Pytali mnie o nazwisko, chociaż podałem je chociażby podczas wejścia do budynku prokuratury, w biurze podawczym, gdzie musiałem też pokazać dowód osobisty. Po pół godziny weszliśmy do gabinetu prokuratora Witolda Grdenia, który przedstawił mi pięć zarzutów. Powiedział o przyjmowaniu korzyści materialnych i zapowiedział wniosek o areszt. To było upokarzające, wyglądało na ukartowane. Bo? - Mówimy o piątku, godz. 11. W czwartek wieczorem Sejm przegłosował zgodę na areszt. W piątek rano, na tym samym posiedzeniu, grupa ponad stu posłów, zgodnie z Regulaminem Sejmu RP, złożyła wniosek o reasumpcje glosowania. A regulamin jest tu konkretny: na tym samym posiedzeniu, grupa co najmniej 72 posłów, może wnieść o reasumpcję głosowania. Marszałek Sejmu ma obowiązek procedować taki wniosek. Marek Kuchciński złamał przepisy obowiązujące w parlamencie i tego nie zrobił. Tylko to przerwałoby PiS-owski ciąg technologiczny. A prokurator Grdeń działał. W piątek wieczorem złożył do sądu wniosek o areszt. W sobotę ten wniosek miał rozpatrzyć tzw. sędzia dyżurny. Dla człowieka, który nie jest przestępcą, i nigdy nie liczył się z czymś takim jak areszt, to traumatyczne przeżycie. Dokąd pan trafił? - Odwieziono mnie do policyjnej izby zatrzymań, zgodnie z procedurą. Każda czynność była upokarzająca. Kazali panu wyjmować sznurówki z butów? - To żadne upokorzenie. Mówimy o rozbieraniu się, zmuszaniu do przysiadów nago. Noc w takim miejscu, monitorowany całą dobę... ...nie mógł się pan nawet spokojnie wysikać? - W takich sytuacjach nawet nie myślisz o takich rzeczach. Poziom upodlenia sięga zenitu. W głowie miałem rodzinę, mamę. Jak oni się czują? Co myślą? Od lat jestem w polityce, miałem świadomość, że w tym samym czasie odbywa się medialna rzeź. Poseł jest w coś zamieszany, to nieważne czy on ukradł, czy został okradziony. Jest zamieszany, jest winny. Czułem, że ta zasada działa, że jestem w stu procentach skazany. Gonitwa myśli, bezsenna noc? - Przy takim poziomie adrenaliny nie mogło być inaczej. Kolejnego dnia doszło do rozprawy? - Poza obrońcami towarzyszyła mi spora grupa agentów CBA. Chyba z dziesięciu. Kawał chłopa z pana? - Do tego jestem bardzo niebezpieczny. Jak powszechnie wiadomo, zamordowałem ze trzy komary i od czasu do czas przekraczam prędkość. Dlatego szybko zdałem sobie sprawę, że to wszystko teatr. Wszystko potrzebne do PiS-owskiego przekazu. Sędzia, która podejmowała decyzję, nie była wylosowana, ale przydzielona jako sąd dyżurny. To pewnie przypadek, że kilka miesięcy wcześniej dostała awans od Zbigniewa Ziobry na naczelnika wydziału...? Może po prostu nie przedstawili państwo odpowiednich dowodów? - Obrońcy pokazywali m.in. różnice między moim zegarkiem i egzemplarzem, który miał być łapówką. Mieliśmy nawet certyfikat zakupu od żony, chociaż okazał się bez znaczenia. Kiedy sąd poprosił o przerwę na podjęcie decyzji, agenci CBA, którzy mnie wyprowadzili, byli przekonani, że wrócę do domu, bo nie ma żadnych dowodów. Kilka godzin później zapadła decyzja: miałem trafić do Aresztu Śledczego w Szczecinie. Gdzie pana konkretnie zabrano? - Do celi na oddziale dla więźniów niebezpiecznych. Szczególne miejsce, zamknięte, izolowane. Współosadzony powiedział mi wtedy, że już od tygodnia słyszał o kimś ważnym, kto ma do niego trafić. Nie wiedział tylko, o kogo chodziło. Podkreślę: celę szykowali dla mnie od tygodnia, chociaż Sejm zgodził się na mój areszt ledwie dzień wcześniej. Zarzuty też usłyszałem w piątek. Na pewno słyszał pan o "powitaniu" Mariusza Kamińskiego z PiS w zakładzie karnym w Radomiu? Takie wycie i wrzaski to z pewnością nic przyjemnego, ale podobno spotykają urzędników, funkcjonariuszy czy polityków. Też pan je słyszał? - Mnie to nie dotyczyło. Przez cały okres pobytu w areszcie nie widziałem współosadzonych, byłem izolowany. Jedynym wyjątkiem był więzień czy człowiek tymczasowo aresztowany, który przynosił posiłki. Kiedy wyprowadzano mnie z oddziału wewnętrznego do lekarza czy na spacerniak, padała komenda, żeby "opróżnić przestrzeń". Nikt nie miał prawa mnie wiedzieć. Powiem więcej: kiedy po prośbach, interwencji biskupa, miesiąc później, wziąłem udział w mszy, na miejscu był ksiądz, klawisz i ja. Prywatna msza? - Inni chodzili w grupach. Dla mnie to był kolejny objaw presji psychicznej. Wolałby pan chodzić na mszę z osadzonymi? - Kiedy dowiedzieli się, że tam siedzę, dość często krzyczeli: "uwolnić więźnia politycznego!". Wiedzieli, z jakich powodów mnie zatrzymano. Nie spotykałem się z agresją słowną czy krzykami, wręcz odwrotnie. Podobnie podchodziła do mnie większość funkcjonariuszy Służby Więziennej, którzy wzorowo wykonywali swoje obowiązki. Zresztą, jeden z nich też powiedział mi, że cele przygotowano dla mnie już tydzień przed decyzją sądu. Nie wyobrażam sobie jakie to uczucie, przesiedzieć choćby tydzień w więzieniu. - Doba to miesiąc albo dłużej. Miesiąc to lata. Nie jest łatwo. Nie znam innych cel, ale moja mierzyła dwa na trzy metry. Nie wiedziałem, czy pada deszcz, czy jest słońce, bo w oknie umieszczono mleczną blendę. W dzień była jasna, w nocy ciemna. I tyle było wiadomo. Kim był pański współosadzony? - Były funkcjonariusz Służby Więziennej, oficer i wychowawca w jednym z dużych polskich aresztów. Zdaje się, że jego sprawy umorzono. W każdym razie, przez pierwsze godziny i tygodnie pomógł mi adaptować się psychicznie. Wiedział, jakie obowiązują zasady, jak często są łamane w stosunku do mnie. Co pan najbardziej zapamiętał z tych trzech miesięcy? - Wiele, bo wszystko było upokorzeniem i niszczyło psychikę. Pamiętam, że dostałem w końcu zgodę na telewizor. Nie było wyboru kanałów tylko TVP. Z telewizji publicznej dowiedziałem się, że rzekomo jestem właścicielem agencji towarzyskiej, mam burdel. Nadmienię, że po latach TVP przegrało ze mną proces w pierwszej instancji i musi mnie za to przeprosić. To kolejny rodzaj presji. Byłem w kiepskiej kondycji psychicznej, zastanawiałem się, co jeszcze na mnie czeka. Po takim upodleniu w pamięci utkwiła mi wizyta dwójki agentów CBA. Dlaczego była szczególna? - Usłyszałem, że przyjechali do mnie obrońcy. Kiedy wszedłem na salę, gdzie odbywają się takie spotkania, zauważyłem dwoje obcych ludzi. Pokazali legitymacje i okazało się, że to funkcjonariusze CBA z Wrocławia, którzy przyszli mnie powiadomić o wszczęciu kontroli moich oświadczeń majątkowych, chociaż takie informacje przekazuje się pocztą. Rozmowa sprowadzała się do Donalda Tuska i Grzegorza Schetyny. Czego chcieli? - Zasugerowali, że jeśli coś o nich powiem, nie będę musiał tyle siedzieć. I chociaż funkcjonariusze zaprzeczali nawet wizycie u mnie, wszystko zapisano w dokumentach aresztu, więc nie mogli się wyprzeć. Prokurator Grdeń umył ręce - stwierdził, że nie powiadomił o wizycie funkcjonariuszy moich obrońców, bo CBA przyjechało w innej sprawie. To mechanizm niszczenia ludzi. Najpierw przez ponad dwa miesiące niszczono mi psychikę, a później zaproponowali mi cudowne rozwiązanie: pomówisz Tuska i Schetynę, jesteś wolny. Andrzej Lepper czegoś takiego nie wytrzymał. Nie wiem, jakim cudem to przeżyłem, bo presja trwała wiele miesięcy. Wielokrotnie mówi pan o byciu upokorzonym. Jak to wyglądało w areszcie? - Są czynności, których nawet mój współosadzony, były klawisz, nie rozumiał. Nie znam więziennej gwary, ale niektóre słowa zapamiętałem: Jedno z nich to "kipisz", czyli kontrola w celi. Odbywa się losowo, co kilka dni. A u mnie była codziennie. Moja cela była monitorowana całą dobę, kilka kamer przez trzy miesiące, chociaż tak powinno być tylko przez pierwsze dwa tygodnie. To był areszt wydobywczy? - Tylko i wyłącznie. Wierzyli, że pęknę i powiem, co chcą. Co pan czuł, kiedy pan stamtąd wychodził? Ulgę? - Po zatrzymaniu na trzy miesiące prokurator domagał się przedłużenia aresztu. Sąd zgodził się wypuścić mnie za bardzo wysoką kaucją, pół miliona złotych. Rodzina się złożyła. Kiedy przynieśli zaświadczenie, że zebrali pieniądze, prokurator Witold Grdeń opowiadał im, żeby tego nie robili. Że dowody są ciężkie, że stracą pieniądze, kiedy mnie skażą. Kłamał i zastraszał. Czyli wcale nie był pan pewny, czy nie wróci do aresztu? - Prokurator zrobił wszystko, żebym został w areszcie, żeby mnie dalej łamać. Kiedy już wychodziłem, czekali na mnie dziennikarze, byłem wielką sensacją. Wiele można przetrwać, ale trudno coś takiego wyrzucić z głowy, rany zagoją się, blizny zostaną. Opisuję to panu dość szczegółowo, a mógłbym jeszcze dokładniej. Nie mam wątpliwości, że prokurator Grdeń nie jest żadnym funkcjonariuszem publicznym, a funkcjonariuszem państwa PiS. To przykład człowieka, który dzięki Ziobrze zaczął zarabiać jakieś 40 tys. zł. Wcześniej zarabiał 5 tys. zł. Jak pan wie, w każdym więzieniu "siedzi się za niewinność". Wiele osób tak powie. - Każdy policjant, prokurator i osadzony. Mam świadomość, że jestem na przegranej pozycji, a wielu czytelników pomyśli o tym, jak to się teraz tłumaczę. Tylko nie mogę postąpić inaczej. Prokurator opierał swoje zarzuty na zeznaniach m.in. jednego z kandydatów PiS na wójta, związanego z rodziną Gosiewskich (chodzi o śp. Przemysława Gosiewskiego z PiS - red.). W 2013r. oskarżano go o wręczenie łapówek innym. Nic wtedy o mnie nie wspominał. W sierpniu 2016 r., już po tym jak Zbigniew Ziobro został prokuratorem generalnym, a śledztwo przejął Grdeń, zawarł z nimi układ. Mieli mu złagodzić karę, w zamian za obciążenie mnie. Podobnie było z innymi. Dlaczego nagle zmienili zeznania? - Wszystko wyszło na jaw podczas procesu cywilnego z byłym redaktorem naczelnym Polskiego Radia Szczecin, Tomaszem Duklanowskim, który nazywał mnie "ojcem mafii". Na świadków wezwał ludzi obciążających mnie w aferze melioracyjnej. Przed sądem cywilnym są świadkami, a przed sądem karnym oskarżonymi. Jako świadkowie muszą mówić prawdę, więc powiedzieli, jak było. Mówili o politycznych motywacjach oskarżenia mnie, o tym, że oskarżenia w stosunku do mnie "to zemsta". Że nigdy nie wpływałem na żadne przetargi i nigdy nie wręczali mi żadnych łapówek. Tylko były działacz PiS odmówił zeznań. Wiedział, że przed sądem karnym może kłamać ze względu na status oskarżonego. Tutaj musiałby powiedzieć prawdę. Nazwisko prokuratora wraca w tej rozmowie jak bumerang. Będzie się pan mścił? - Po zmianach Prawa o prokuraturze tacy ludzie są bezkarni. Powie teraz, że był przekonany o złapaniu przestępcy, więc jest bezkarny i nie można nic mu zrobić. Kiedy słyszę Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobrę czy Andrzeja Dudę nazywających Mariusza Kamińskiego oraz Macieja Wąsika "więźniami politycznymi", myślę sobie o bezczelności tego obozu. Dwa lata więzienia? To żart, bo ci ludzie niszczyli demokrację, niszczyli innych. To prawdziwa zorganizowana grupa przestępcza. Andrzejowi Lepperowi nikt nie przywróci życia, niczego nie wynagrodzi. Za niszczenie jego i jego rodziny odpowiadają Wąsik i Kamiński. Oni zbudowali cały system zła. Rozumiem, że jest pan spokojny o wyrok w pańskiej sprawie? - Nie. To jest sąd. Wyroki boskie i sądu nie są mi znane. Cała sprawa to dla mnie nowe doświadczenie, ale nie zamierzam na nikogo ani na nic wpływać. Mogę już udzielać wywiadów. Mam wreszcie szansę wyjaśnić, jak to było. Jakub Szczepański