Łukasz Rogojsz, Interia: Parafrazując swoje słynne hasło wyborcze Barack Obama powiedział o Kamali Harris: "Yes, she can". Rzeczywiście może? Dr Łukasz Pawłowski: - Może - to jest dobre określenie. Joe Biden nie mógł. Jego szanse na zwycięstwo, zwłaszcza po debacie telewizyjnej, która miała być wielkim triumfem, a okazała się gwoździem do politycznej trumny, były bliskie zera. Nawet sprzyjający demokratom komentatorzy i media nie byli w stanie dłużej udawać, że Biden ma szanse na zwycięstwo i przekonywać, że ludzie oglądający debatę nie widzieli tego, co widzieli. - Z Kamalą Harris jest natomiast tak, że ona rzeczywiście może. Może, ale nie musi, bo zwycięstwo wcale nie jest pewne. Słyszymy o tym w niemal każdym wystąpieniu liderów demokratów - np. Michelle Obamy na konwencji w Chicago. Słyszymy, że trzeba ciężko pracować, że trzeba "coś" zrobić, że trzeba być aktywnym, bo wybory nie wygrają się same. Słyszymy, że jeśli zabraknie determinacji, to w listopadzie demokratów czeka porażka. Dobrze pokazuje to fakt, że kiedy demokratyczni VIP-owie przemawiali na konwencji partii w Chicago, sama Harris prowadziła kampanię w Milwaukee. - Tak, chociaż to też element "teatru" konwencji politycznych w Stanach Zjednoczonych. Kandydat albo kandydatka pojawiają się dopiero na koniec i są swego rodzaju wisienką na torcie. W Chicago Harris pojawiła się wcześniej, żeby osobiście podziękować Bidenowi. Nie ulega jednak wątpliwości, że demokraci będą grać kartą aktywności Harris, tym, ile jeździ po kraju, jak dociera do wyborców. Będą przedstawiać to jako kolejny dowód, że teraz to republikanie mają starego i mało energicznego kandydata. Problem wieku po wymianie Bidena na Harris był dla republikanów do przewidzenia, ale dużo mocniej doskwiera im to, że efekt tej wymiany kompletnie ich zaskoczył. Odgrażali się, że są gotowi i Harris ograją jeszcze łatwiej niż Bidena, tymczasem od miesiąca ich kampania stoi w miejscu. Republikanie sprawiają wrażenie, jakby nie mieli pojęcia, co robić. - Trump i jego otoczenie najwyraźniej nie byli gotowi na to, co się wydarzyło. Liczyli, że demokraci osuną się w chaos, że nawet jeśli Biden zrezygnuje, to partia pogrąży się w wewnętrznych sporach o nowego kandydata, a Trump zyska nieco czasu. Kalkulowali, że demokraci rzucą się sobie do gardeł i pogrążą w wewnątrzpartyjnej wojnie domowej? - Tak, ale srogo się przeliczyli. Demokraci błyskawicznie zjednoczyli się wokół Harris i nie było mowy o żadnych prawyborach. Wiedzieli, że to dla nich szansa jedna na milion i jeśli ją zmarnują, to będzie po zawodach. Efekt okazał się znakomity i na wiecach Trumpa widać desperację - szuka nowych przezwisk dla Harris, próbuje ją obrażać i dezawuować, ale jak na razie nic nie chwyta. Przecież ma wokół siebie sztab najlepszych speców od kampanii. Nikt mu nie powie, że czasami trzeba zrobić coś innego niż zwymyślać przeciwnika? - Współpracownicy proszą go, żeby w swoich wystąpieniach łączył Harris z Bidenem i pokazywał nieudolność - oczywiście z punktu widzenia republikanów - tej administracji, choćby w kwestii migracji do Stanów Zjednoczonych. Tyle że Trump jest niesterowalny, działa po swojemu. Atakuje personalnie w nieudolny sposób, wciąż szuka czegoś, co zadziała w nowej sytuacji. Być może również dlatego, że zmierzył Bidena własną miarą - sam nigdy by nie zrezygnował z kandydowania, nawet kosztem partii czy kraju, więc uznał, że pomysł wymiany Bidena to blef demokratów. I się nie przygotował. Trump miał świetny początek lata - debata telewizyjna pogrążyła Bidena, a nieudany zamach sprawnie przekuł na swoją korzyść. Pomyślał, że wybory wygrają się same, niezależnie, kto stanie naprzeciwko niego? - Uważam, że tak. Katastrofalnie zawalona przez Bidena debata, a potem sprawnie wykorzystany, dzięki genialnej intuicji politycznej, zamach dały Trumpowi olbrzymi rozpęd. Zdjęcie, na którym ranny Trump z zaciśniętą pięścią i zaciętym wyrazem twarzy zwraca się do swoich zwolenników, przejdzie do historii. W pewnym momencie nawet wybór J.D. Vance'a jako kandydata na wiceprezydenta wydawał się sensowny. W starciu z Bidenem jedyna droga demokratów do zwycięstwa wiodła przez stany północnego-wschodu i środkowego-zachodu jak Michigan, Pensylwania, Wisconsin. Vance, jako młody i biały polityk pochodzący z robotniczej rodziny z tej części kraju, miał Bidenowi tę drogę zablokować. Wymiana Bidena na Harris obróciła ten plan w gruzy. - Dzisiaj Vance jest dla Trumpa poważnym ciężarem. Nie tylko dlatego, że zmieniła się mapa wyborcza i stany, które Trump miał już mieć w kieszeni, znowu wróciły do gry. Vance nie spełnił pokładanych w nim nadziei i po prostu źle wypada na kampanijnym szlaku. Sondaże sympatii do polityków są dla niego bezwzględne. We wszystkich przeprowadzonych w sierpniu badaniach ma wyraźnie więcej wskazań negatywnych niż pozytywnych. Co gorsza dla Trumpa, nie równoważy tego żadną wartością dodaną: nie otwiera republikanów na nowe grupy elektoratu, na pozyskuje nowych stanów, nie wnosi żadnego unikalnego doświadczenia. - Mówiąc wprost: Vance jest niesympatycznym człowiekiem, trudno go lubić, źle wypada w mediach i wystąpieniach publicznych. Nawet o popularnych postulatach programowych republikanów, które mogłyby być postrzegane pozytywnie, mówi w sposób negatywny. Tym samym obraca je przeciwko sobie i swojej partii. Celnie zauważył to dziennikarz "The New York Times" Ezra Klein. Nawet kiedy Vance opowiada, że chciałby wspierać rodziny, a republikanie są partią prorodzinną, to zamiast mówić o ulgach na dzieci czy pomocy dla rodzin wielodzietnych, on mówi, że będzie karać ludzi bezdzietnych. Niby chodzi o to samo, ale brzmi kompletnie inaczej. Vance okazał się kolejnym, po gubernatorze Florydy Ronie DeSantisie, bolesnym rozczarowaniem republikanów w ostatnich miesiącach. Nie bez powodu w otoczeniu Trumpa w ostatnich tygodniach wiele spekulowano o możliwości wymiany kandydata na wiceprezydenta. - To ma swoje wady i zalety. Z jednej strony, taki krok sygnalizuje popełniony błąd, chaos w zarządzaniu, niezgodę. Z drugiej, byłby to dobry ruch, żeby odebrać zainteresowanie kampanią Harris, a znów zwrócić uwagę mediów i opinii publicznej na Trumpa oraz nowego kandydata na wiceprezydenta. A wiemy, że Trump rozkwita właśnie w blasku fleszy. Jest jeszcze trzecia strona - republikanie to obecnie partia wodzowska, więc jeśli Trump powie "zmieniamy", to zmienią. On jest przywódcą, za którym wszyscy idą w ciemno. Demokratom zmiana wyszła na dobre. Może to przekona republikanów? - Problem republikanów polega na tym, że w ich przypadku zupełnie nie chodzi o wiceprezydenta. Tu od początku do końca chodzi o Trumpa. Wiadomo, kim jest i że republikańscy wyborcy idą głosować dla niego. Wymiana Vance'a mogłaby zatem wiele nie zmienić, bo wszyscy i tak koncentrowaliby się na tym, co mówi i robi Trump. Jeśli kampania Trumpa dalej będzie wyglądać jak obecnie, to w pewnym momencie zostaną zmuszeni, żeby zagrać va banque. Nawet nie mając gwarancji, czy to coś zmieni. - Tak, ale to jeszcze nie ten moment. Demokraci wciąż mogą przegrać te wybory. Zostały do nich ponad dwa miesiące. Cztery tygodnie temu Biden był na dnie, demokraci w totalnej rozsypce, a Trump już czuł się prezydentem. W ciągu kilku tygodni zmieniło się niemal wszystko - sondażowo i personalnie. Nie wykluczam kolejnego zwrotu o 180 stopni - np. jeśli na temat Harris albo Tima Walza wyjdą na jaw niewygodne i nieznane wcześniej fakty. A to może się przecież zdarzyć. Wszystko nadal jest w grze. W tej chwili są to wybory na rzut monetą, szanse 50/50. Nawet w kluczowych sześciu stanach wahających się - Arizonie, Georgii, Michigan, Nevadzie, Pensylwanii i Wisconsin - Harris prowadzi co prawda 5:1, ale w każdym przypadku jest to prowadzenie w granicach błędu statystycznego. - Niewykluczone, że właśnie takie minimalne przewagi zdecydują o końcowym wyniku. Podobnie, jak to miało miejsce w 2020 roku. Biden dostał wówczas kilka milionów głosów więcej, ale w systemie amerykańskim liczą się kluczowe stany, a nie liczba głosów. Gdzie Trump powinien upatrywać swoich szans? Czym może zaskoczyć Harris? - Dla Trumpa śmiertelnym zagrożeniem jest to, że znudzi się ludziom i nie będą już zwracać na niego uwagi. On jest jak gwiazda telewizyjna, ale nawet bardzo popularny program kiedyś zaczyna się nudzić i wtedy albo wymyśla się mu nową formułę, albo program schodzi z anteny. Trumpowi grozi, że spadnie z anteny? - Kiedyś na pewno. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na zmianę narracji ze strony demokratów. Oni już nie tylko przedstawiają Trumpa jako egzystencjalne zagrożenie dla amerykańskiej demokracji, ale jednocześnie dodają coś nowego: zobaczcie, jaki ten gość jest dziwny, jaki z niego freak. Tak Trumpa i Vance’a opisuje przecież Walz. Swoim przekazem, że republikanie są jacyś dziwni, podbił amerykańską scenę polityczną i wywalczył sobie nominację wiceprezydencką. Tyle że... to nie jest kopernikański przewrót w spojrzeniu na amerykańską politykę. - Jest i nie jest. Bo czym innym jest o czymś wiedzieć, a czym innym wykorzystywać to w walce politycznej. A demokraci zaczęli z Trumpa szydzić i go wyśmiewać, zwalczać jego własną bronią. Dobrym przykładem było wystąpienie Baracka Obamy na konwencji demokratów w Chicago. Sięgnął w nim po niski żart, sugerując, że skoro Trump ma obsesję wielkości tłumów, gromadzących się na jego wiecach, to może ma kompleksy związane z wielkością czegoś innego. Mocno "wujkowy" żart jak na laureata Pokojowej Nagrody Nobla. - Być może, ale doskonale pokazuje zmianę, która dokonała się w demokratach. Z jednej strony, trzeba nadal mówić, że republikanie są zagrożeniem dla amerykańskiej demokracji, ale z drugiej trzeba też mówić, że są dziwaczni, śmieszni i nienormalni w tym sensie, że nie są jak inni Amerykanie. Chodzi o stworzenie mody na to, żeby nie głosować na Trumpa i republikanów. - Tak. Jednak nie tylko dlatego, że to egzystencjalna sprawa dla kraju. Chodzi o to, żeby przedstawić Trumpa i Vance’a jako takich klasowych dziwaków z podstawówki czy ogólniaka, z których można się pośmiać, ale nie oddamy im przecież przewodnictwa w klasie. Żeby nie było za różowo dla demokratów, ten miesiąc miodowy kiedyś się skończy. Gdzie leżą wyzwania i zagrożenia dla kampanii Harris? Mówi się zwłaszcza o Bliskim Wschodzie (młodzi wyborcy demokratów są mocno propalestyńscy), upublicznieniu opieki medycznej (nie wszyscy w Ameryce są fanami tego pomysłu) i legalizacji aborcji (podoba się to młodzieży i kobietom, ale zniechęca seniorów i wyborców bardziej konserwatywnych). - Dodałbym tu jeszcze dwa tematy. Pierwszym jest migracja i zabezpieczenie granicy z Meksykiem. Obecnie liczba migrantów przekraczających tę granicę spadła, więc sytuacja nieco się uspokoiła, ale to nadal jest jedno z głównych dział w arsenale Trumpa, z którego jeszcze na pewno będzie strzelać do Harris i demokratów. I słusznie, bo to rzeczywiście jest problem dla Stanów Zjednoczonych. Tyle że kiedy próbowano go naprawić, to sam Trump sprzeciwił się wynegocjowanej ponadpartyjnie umowie, ponieważ wiedział, że w kampanii będzie potrzebować tej amunicji, a lepiej krytykować, niż naprawiać. Drugim tematem jest gospodarka i inflacja, poczucie Amerykanów, że stać ich na coraz mniej. Chociaż poziom inflacji jest obiektywnie niski, to w niedalekiej przeszłości był wysoki i Amerykanie nadal odczuwają jej skutki. - Natomiast co do pozostałych kwestii, to tutaj ciekawie będą dzielić się role pomiędzy Harris i Walza. On ma pokazać, że program społeczny demokratów to żaden radykalizm, tylko zdroworozsądkowa propozycja reformy. Na przykład w sprawie aborcji Walz stale powtarza, że w naszej wiejskiej Ameryce nie wściubiamy nosa w życie innych ludzi i nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, to nie nam za nich decydować. Co do Bliskiego Wschodu, to rzeczywiście jest ważna kwestia, ale jak się okazuje nie dla aż tak dużej części Partii Demokratycznej. Co ważne, politycy demokratów, którzy nieraz krytycznie wypowiadali się na temat Izraela, jak Bernie Sanders czy Alexandra Ocasio-Cortez, popierają Harris i to może uspokoić lewicową flankę partii. Harris postawiła przede wszystkim na dwa elektoraty: klasę średnią i kobiety. Te dwa motory jej kampanii rzeczywiście mogą zaprowadzić ją do Białego Domu? - Demokratów i republikanów najbardziej aktualnie dzieli przede wszystkim wykształcenie - Amerykanie z wyższym wykształceniem popierają tych pierwszych, a ci z gorszym lub bez wykształcenia, zwłaszcza biali mężczyźni, głosują na tych drugich. Dla Harris kluczowe będzie dokonanie wyłomu w tym podziale i zdemobilizowanie albo przekonanie do siebie chociaż części wyborców drugiej strony. Drugą kluczową grupą dla Harris są kobiety z klasy średniej, z przedmieść. Może nie są zbyt progresywne w wielu kwestiach, ale pójdą do wyborów, ponieważ chcą zabezpieczyć swoje prawa reprodukcyjne. Trzecią ważną grupą są wyborcy, którzy do tej pory i tak sympatyzowali z demokratami, ale wahali się, czy iść głosować na Bidena, bo po prostu nie budził entuzjazmu. Harris musi ich zmobilizować. Jeśli odniesie sukces na tych trzech polach, ma ogromne szanse na zwycięstwo. Na koniec pytanie proste, ale fundamentalne: czy Ameryka jest gotowa na kolorową kobietę w Białym Domu? - Z sondaży wynika, że tak. Entuzjazm wśród Partii Demokratycznej wzrasta, co widać po liczbie wpłat na kampanię i liczbie wolontariuszy zgłaszających się do pomocy. Demokraci uwierzyli w wygraną i na razie udaje się im przedstawiać Harris jako kandydatkę zmiany i nadziei. A to jest coś, czego Amerykanie dzisiaj szukają. Widać to w badaniach społecznych. Kiedy kandydatem demokratów był Biden, to Trump był uosobieniem zmiany. Może nie takiej wymarzonej, ale jednak zmiany, bo wielu Amerykanów uważa, że nie może być tak jak dotychczas. Teraz kandydatkązmiany jest Harris i to mocno podbija jej szanse. Nie może jednak osiąść na laurach, ale o tym demokraci wiedzą doskonale. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!