Po pierwsze: krótki żywot współczesnych mitów Czerwca i lipca sztabowcy Donalda Trumpa nie mogli wymarzyć sobie lepszych. Najpierw, pod koniec czerwca, telewizyjna debata posłała na deski Joe Bidena, wszczynając na wiele tygodni ogólnonarodową debatę o jego wieku i zdolności do pełnienia funkcji prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z kolei w lipcu Trump uniknął śmierci w zamachu na swoje życie. Chociaż odniósł minimalne obrażenia, to politycznie z wydarzeń w Butler w stanie Pensylwania wyszedł potężnie wzmocniony. - Ten zamach zbudował go w oczach mas jako postać ponadprzeciętną czy nawet heroiczną. Uniesiona pięść Trumpa chwilę po strzale, jego okrzyk "Fight! Fight! Fight!", emocje, wsparcie dla niego płynące z każdej strony - to zmienia całą narrację kampanijną - analizował wówczas w wywiadzie dla Interii prof. Tomasz Płudowski z Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie. Amerykanista podkreślał, że na korzyść Trumpa działają dwa kluczowe wydarzenia tej kampanii, czyli właśnie debata telewizyjna z Bidenem oraz zamach z Butler. Po obu stronach Atlantyku nie brakowało wówczas ludzi wieszczących koniec gry i niechybne zwycięstwo Trumpa w listopadowych wyborach. Wszystkie znaki na niebie i ziemi faktycznie na to wskazywały - Trump rósł w sondażach, przejmował stany wahające się i niedostępne jeszcze niedawno grupy elektoratu, podczas gdy kampania Bidena wiła się w agonii, w Partii Demokratycznej narastał bunt przeciwko prezydentowi, a darczyńcy odmawiali finansowego wspierania przegranej sprawy. W pewnym momencie najwyraźniej sam Trump uwierzył, że - cytując klasyka - nie ma z kim przegrać. Jego kampania opierała się na drwinach z Bidena i przedstawianiu siebie jako odpowiedzi na wszystkie problemy Ameryki. Nawet coraz głośniejsze spekulacje o wymianie Bidena na Harris nie zrażały Trumpa, który wszem i wobec powtarzał, że to dla niego nawet łatwiejsza rywalka od urzędującego prezydenta. Kiedy jednak do zmiany kandydata demokratów już doszło, Trump w ciągu kilkudziesięciu godzin przekonał się na własnej skórze, jak krótki w dzisiejszych czasach jest żywot politycznych narracji ("stary Biden", upadająca Ameryka, zamach rzekomo ze strony politycznych przeciwników) i jak szybko sytuacja może obrócić się o 180 stopni. Po drugie: Kamala wchodzi do gry, demokraci odzyskują inicjatywę 21 lipca, czyli moment wymiany Joe Bidena na Kamalę Harris, był punktem zwrotnym tej kampanii. Demokraci, którzy wydawali się pozbawieni nadziei na wygraną i chęci do walki, odzyskali siły i entuzjazm jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Ta kampania nie dotyczy naszego starcia z Donaldem Trumpem. Ta kampania dotyczy tego, o kogo w niej walczymy - powiedziała Harris na swoim pierwszym wiecu w Milwaukee. Szybko dodała, że Ameryka z jej wizji to kraj wolny od aktów terroru z udziałem broni palnej i kraj, w którym kobiety mają prawo decydować o sobie. Trumpa przedstawiła natomiast jako człowieka odpowiedzialnego za oszustwa i molestowanie seksualne, który niesie ze sobą tylko "chaos, strach i nienawiść". - Czy wierzymy w obietnicę, którą daje Ameryka? Czy jesteśmy gotowi, żeby o nią walczyć? - zapytała Harris. Tłum w ułamku zareagował na te słowa euforycznie. Poza nadzieją i optymizmem Harris przywróciła kampanii demokratów jeszcze jedną arcyważną rzecz: inicjatywę. Odkąd weszła do wyścigu prezydenckiego, to ona narzuca tematy i kontroluje kampanijną narrację. Mówi m.in. o ochronie zdrowia, niedoborze mieszkań, walce z kryzysem klimatycznym czy wojnie w Ukrainie. Uderza też w teoretycznie najmocniejszy punkt kampanii Trumpa, czyli politykę gospodarczą, przedstawiając kolejne elementy swojego planu gospodarczego - m.in. niższe podatki dla najmniej zamożnych Amerykanów oraz dla klasy średniej, walka z wysokimi kosztami życia czy oddłużenie Amerykanów (zwłaszcza, jeśli chodzi o rachunki za opiekę medyczną). Przy takim doborze tematów Trump atakujący cały czas swoją przeciwniczkę ad personam i szukający haków w jej przeszłości (zwłaszcza w czasach, gdy była prokuratorką generalną Kalifornii) wypada blado. Zamiast dyskutować o przyszłości Ameryki i realnych problemach jej obywateli, próbuje uczynić z kampanii personalną rozgrywkę na linii on-Harris. Na razie bezskutecznie. Po trzecie: niebieska fala zaskoczyła Trumpa Sztabowcy Donalda Trumpa są zaskoczeni tym, jakiego rozpędu i jak szybko nabrała kampania demokratów. Nie przypuszczali, że wejście Harris do prezydenckiego wyścigu zrobi aż taką różnicę. Dość powiedzieć, że urzędująca wiceprezydentka już po półtora tygodnia od rezygnacji Bidena z walki o reelekcję zdobyła potrzebną liczbę głosów w internetowym głosowaniu delegatów Partii Demokratycznej. "Efekt Kamali" dał się odczuć także w liczbach. Tylko w ciągu pierwszych siedmiu godzin po ogłoszeniu przez Bidena decyzji o wycofaniu się z prezydenckiego wyścigu drobni darczyńcy wpłacili na konta organizacji non-profit ActBlue, która zbiera fundusze dla Partii Demokratycznej, aż 47 mln dol. Dane na koniec lipca okazały się jeszcze bardziej spektakularne. Tylko w tym jednym miesiącu kampania demokratów zgromadziła 310 mln dol., z czego ponad 200 mln wpłynęło w tygodniu następującym po wycofaniu się Bidena i poparciu kandydatury Harris. W tym samym czasie obóz Trumpa zgromadził "jedynie" niecałe 139 mln dol. Kampania Biden/Harris przeszła też do historii jako ta, która w najkrótszym czasie zebrała od darczyńców ponad miliard dolarów. Skalę mobilizacji po stronie demokratów pokazuje też to, że dwie trzecie ze zgromadzonej w lipcu kwoty 310 mln dol. pochodziło od osób, które nigdy wcześniej nie dokonały wpłaty na rzecz kampanii Biden/Harris. Na koniec lipca sztab Harris miał do wykorzystania w gotówce 377 mln dol., podczas gdy sztab Trumpa - 327. - To historyczne osiągnięcie kandydatki, która w listopadzie sama będzie pisać historię - skomentowała aktywizację wyborców i darczyńców sama Kamala Harris. - Ogromne wsparcie, które widzieliśmy w tak krótkim czasie pokazuje dobitnie, że koalicja Harris jest zmobilizowana, rośnie i jest gotowa do pracy, której efektem będzie pokonanie Trumpa w listopadzie - zapewniła. Po czwarte: Problem wieku, czyli kto teraz jest za stary Trump zaczyna też mieć coraz większe problemy tam, gdzie jeszcze w połowie lipca święcił triumf za triumfem. Chodzi o kwestię wieku kandydatów na prezydenta i ich zdolności do pełnienia urzędu. Po fatalnej dla Joe Bidena czerwcowej debacie telewizyjnej Trump - sam w bardzo zaawansowanym jak na polityka wieku 78 lat - bezlitośnie kpił ze swojego rywala, jego wieku i stanu zdrowia. Kiedy Bidena zastąpiła młodsza o ponad 20 lat Kamala Harris, Trump momentalnie stracił jeden ze swoich największych atutów. Urzędująca wiceprezydentka co jakiś czas sama celnie punktuje wiek Trumpa, odwracając sytuację jeszcze sprzed kilku tygodni. Były prezydent coraz częściej musi też mierzyć się z pytaniami o swój wiek i zdolność do wytrzymania w roli głowy państwa kolejnych czterech lat. W wymianie ciosów między obozami demokratów i republikanów coraz częściej powraca pamiętne badanie IPSOS-u dla ABC News z lutego tego roku. 86 proc. Amerykanów stwierdziło wówczas, że Biden jest za stary, żeby ponownie zostać prezydentem; 62 proc. miało podobne zdanie o Trumpie. Z kolei 59 proc. respondentów powiedziało, że zarówno kandydat demokratów, jak i republikanów jest za stary, by zostać głową państwa. 71 proc. wyborców niezależnych stwierdziło wówczas, że wiek jest istotną przeszkodą dla Trumpa, by ponownie objąć najważniejsze stanowisko w amerykańskiej polityce. Po piąte: Wiceprezydent wiceprezydentowi nierówny Patrząc na rozwój wypadków, sztabowcy Trumpa zapewne żałują też, że nie odradzili mu wyboru J.D. Vance'a jako kandydata na wiceprezydenta. Już w momencie ogłaszania tej kandydatury wielu analityków i komentatorów tak w Stanach Zjednoczonych, jak i Polsce było zdziwionych. Vance uchodzi za młodszą wersję Trumpa, niektórzy mówią nawet, że ma być spadkobiercą jego politycznego dziedzictwa. Z pewnością jednak nie otwiera republikanów na nowe grupy wyborców, nie wnosi unikalnego doświadczenia ani nie różni się znacząco od Trumpa. - Trump czuje się bardzo pewnie - mówił na łamach Interii w połowie lipca Andrzej Kohut, autor książki "Ameryka. Dom podzielony". - Wygląda więc na to, że były prezydent jest przekonany, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach, że nie potrzebuje pomocy by wygrać. Wygląda to raczej, jakby już teraz troszczył się przyszłość swojego politycznego dorobku i szukał następcy - podkreślił w rozmowie z Kamilą Baranowską amerykanista. Lekcję z wyborem wiceprezydenta dobrze odrobili natomiast demokraci, którzy na drugą połówkę tandemu wybrali Tima Walza - 60-letniego gubernatora Minnesoty (jeden z tzw. swing states), byłego żołnierza i byłego członka Izby Reprezentantów. Wybór Walza został zgodnie oceniony przez ekspertów jako trafne posunięcie sztabu demokratów. Pochodzący z Nebraski polityk ma bogate doświadczenie w kwestiach społecznych, transportowych i infrastrukturalnych. Otwiera też demokratów na wyborców niezdecydowanych, związki zawodowe, rolników i pracującą klasę średnią z tzw. Pasa Rdzy (tereny w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, które charakteryzuje rozwinięty przemysł ciężki). Po szóste: sondaże zmorą duetu Trump-Vance Humorów w otoczeniu Donalda Trumpa na pewno nie poprawia też to, co przez większość lata napawało optymizmem i nadzieją - sondaże. Badania opinii publicznej kreślą czarne scenariusze na każdym z ważnych pól gry. W bezpośrednim starciu z Kamalą Harris Trump wypada blado. Tylko w sierpniu przeprowadzono 49 ogólnokrajowych sondaży dotyczących rywalizacji Harris-Trump. Kandydat republikanów wygrał w zaledwie czterech z nich. W kolejnych czterech z urzędującą wiceprezydentką zremisował. Natomiast w aż 41 przegrał. Najdotkliwsze z tych porażek wynosiły po 6-8 pkt proc. Również starcie wiceprezydentów nie idzie po myśli republikanów. W sondażach pokazujących sympatię wyborców J.D. Vance przegrywa z Timem Walzem z kretesem. Tylko w sierpniu w każdym z 24 przeprowadzonych badań miał przewagę wskazań negatywnych nad pozytywnymi. W rekordowych przypadkach było to nawet 16 pkt proc. różnicy. Walz to z kolei przeciwieństwo Vance'a - 21 sondaży i tylko w jednym (remisowym) pozytywne oceny nie przeważały nad negatywnym. W najbardziej sprzyjających badaniach Walz był nawet 13 pkt proc. "na plusie". Wreszcie stany wahające się. W kluczowych sześciu, które najpewniej zdecydują o wyniku zaplanowanych na 5 listopada wyborów, jeśli chodzi o średnie wyniki z sierpnia, Trump przegrywa 1:4 (w jednym stanie jest remis). Kandydat republikanów może pochwalić się lepszymi liczbami jedynie w Georgii, podczas gdy Kamala Harris na ten moment jest górą w Arizonie, Michigan, Pensylwanii i Wisconsin. W Nevadzie Trump i Harris idą łeb w łeb. Po siódme: show należy do Harris i demokratów W najbliższych dniach trudno oczekiwać zmiany wszystkich opisanych w tym artykule trendów, bowiem piłeczka jest na stronie demokratów. Wieczorem 19 sierpnia w Chicago rozpoczęła się ich czterodniowa konwencja krajowa, na której Kamala Harris już oficjalnie zostanie zaprezentowana światu jako kandydatka Partii Demokratycznej w jesiennych wyborach prezydenckich. Demokraci będą dominować w ogólnokrajowych mediach, robić wielkie polityczne show i narzucać tematy w debacie publicznej. Wśród uczestników pojawią się m.in. byli demokratyczni prezydenci Bill Clinton i Barack Obama, którzy będą zachwalać kandydaturę Harris. Republikanie w tym czasie, siłą rzeczy, zostaną zepchnięci do narożnika. Jednak te kilka dni z dala od blasku fleszy może im się przydać, żeby w końcu przegrupować siły i ratować kampanię Trump/Vance. Czasu mają bowiem coraz mniej, a problemów do rozwiązania tylko przybywa.