Polacy zapłacą ETS2. Zostaną do tego zmuszeni
Od początku roku oglądamy spektakl, który premier i rząd odgrywają przed wyborcami. Jest o tym, jak władza walczy, by uchronić Polaków przed podwyżką podatków. Przyniesie ją wprowadzenie systemu ETS2. Niestety zakończenie może być tylko jedno. Polacy zapłacą, ponieważ w kluczowych krajach Unii już zapadła decyzja, że tak trzeba.

Pierwszy akt spektaklu zaczął się wedle sprawdzonej recepty Alfreda Hitchcocka od trzęsienia ziemi. Wkrótce po objęciu przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej Donald Tusk 22 stycznia 2025 r. wygłosił płomienne przemówienie w Parlamencie Europejskim.
"Bardzo proszę, żebyśmy rzetelnie podeszli do pełnego i bardzo krytycznego przeglądu wszystkich regulacji, także tych wynikających z Zielonego Ładu. I żebyśmy naprawdę potrafili nie tylko wskazać, ale także zmienić wszystkie te zapisy, które mogą doprowadzić do wysokich cen, jeszcze wyższych cen energii" - przekonywał europosłów polski premier. Po czym próbował podnieść napięcie, wskazując na kluczowe zagrożenie.
"Przed nami jest na przykład kwestia ETS2. Wysokie ceny energii mogą zmieść niejeden demokratyczny rząd w Unii Europejskiej" - ostrzegał. Po tej skądinąd celnej uwadze nie nadeszła żadna refleksja. Ani za polskiej prezydencji, ani też po niej, kolejne posiedzenia Parlamentu Europejskiego, Komisji Europejskiej, czy też szczyty Rady Europejskiej nie przyniosły oficjalnych reakcji na apel premiera Tuska.
Za to w Polsce od niedawna widzimy drugi akt spektaklu, w postaci stopniowania napięcia przez członków rządu. Pani minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska oraz wiceminister z jej resortu (i z jej partii Polska 2050) Krzysztof Bolesta opowiadają o trudnych negocjacjach w Brukseli. Ich celem jest zrobienie czegoś, co sprawi, że Europejski Systemem Handlu Emisjami 2 nie uderzy Polaków zbyt boleśnie po portfelach.
Pani minister w rozmowie z TVP Info 15 października oznajmiła: "Pracujemy nad tym, żeby zmienić europejską dyrektywę i opóźnić wprowadzenie ETS2 o trzy lata".
Ale już forsal.pl, kontaktujący się 18 października z wiceministrem donosi, że: "Bolesta zaznaczył jednocześnie, że Polska nie postulowała odsunięcia wejścia systemu o trzy lata". Natomiast rząd zorganizował koalicję aż 15 państw, którym ETS2 się nie podoba. "W postulatach koalicji chodzi o to, żeby pokazać (Komisji Europejskiej - przyp. aut.), że jest cała lista problemów i że namawiamy do tego, żeby usiąść z nami i zastanowić się, jak ten mechanizm poprawić, żeby te problemy się nie ziściły" - opowiadał Krzysztof Bolesta.
Czy bliższa prawdy jest pani minister, czy jej wiceminister ma znaczenie dla dramaturgii spektaklu. Natomiast w odniesieniu do otaczającej nas rzeczywistości to zupełny drobiazg.
Cokolwiek robi polski rząd, cała sprawa została dawno temu przesądzona, ponieważ kluczowe państwa w Unii na czele z Niemcami muszą narzucić mniejszym ETS2. Dzieje się tak, bo same de facto już go wprowadziły. Po czym zauważyły, iż odbija się to na konkurencyjności ich gospodarek. Na tym właśnie polega sedno sprawy. Zatem w naszym spektaklu, jak w dobrze napisanym dramacie - nadciągnięcie katastrofy jest nieuchronne.
Dziejowa konieczność Niemców
Zajrzyjmy do umowy koalicyjnej między CDU i CSU a SPD z 9 kwietnia 2025, a konkretnie na stronę numer 29.
Po standardowym wstępie, jak ważne jest dążenie do redukcji emisji CO2, partie tworzące rząd Friedricha Merza zgodnie zadeklarowały: "Popieramy wprowadzenie ETS2 w celu stworzenia równych warunków konkurencji w całej Europie. Naszym celem jest zapewnienie płynnego przejścia od niemieckiej federalnej ustawy o handlu emisjami (BEHG) do Europejskiego Systemu Handlu Emisjami (ETS2), który wejdzie w życie w 2027 roku". Poza tym koalicjanci zobowiązali się: "Dochody z emisji CO2 zwrócimy obywatelom i przedsiębiorstwom. W tym celu wprowadzimy również niebiurokratyczne i zróżnicowane społecznie ulgi oraz dotacje na mieszkalnictwo i mobilność, aby nikt nie został przeciążony".
Chodzi o to, że prąc do wprowadzenia w Europie Zielonego Ładu i idącej z nim w parze transformacji energetycznej, Berlin wysforował się na czoło stawki. Tak, aby kolejne zmiany przechodzić szybciej i mniej kosztownie od innych państw. Elementem tego była przyjęta już w 2021 r. ustawa o handlu uprawnieniami do emisji (BEHG), tworząca w RFN krajowy system handlu emisjami.
Ujęte w niej podmioty gospodarcze są zobowiązane do zakupu certyfikatów, zezwalających na emisję dwutlenku węgla. Każdego roku wprowadza je do obrotu Niemiecki Urząd Handlu Emisjami (DEHSt), sprzedając za pośrednictwem Europejskiej Giełdy Energii (EEX). Nota bene od 1 stycznia 2027 r. będzie ona obsługiwała certyfikaty ETS2.
W ostatnich latach cena za pozwolenia na emisję jednej tony dwutlenku węgla oscylowała w Niemczech między 45 a 55 euro. Choć początkowo kosztowało to jedynie 25 euro.
Kupować certyfikaty muszą - ogólnie mówiąc - dystrybutorzy energii, czyli: koncerny paliwowe, firmy importujące paliwa kopalne, hurtownie, rafinerie, dostawcy gazu do końcowych odbiorców, itp. Oczywiście wszyscy pośrednicy wrzucają podatek w cenę produktu. Zatem tak naprawdę płacą go ci ludzie, którzy ogrzewają mieszkania gazem, używają samochodów z silnikami spalinowymi, kupują bilety na środki lokomocji emitujące CO2. Acz to dopiero pierwsza faza naliczania podatku.
W drugiej wpływa on na wzrost cen towarów, wymagających transportu. Łatwo zauważyć, że BEHG i ETS2 są tak bardzo do siebie podobne, iż można odnieść wrażenie, że ten drugi, przyjęty decyzją Rady Europejskiej w kwietniu 2023 r., jest kopią "modelu niemieckiego". Kolejność narodzin pogłębia owo wrażenie.
Obowiązujący od 2021 r. system handlu emisjami nie pomógł w podniesieniu konkurencyjności gospodarki RFN. Ta zaś, wedle raportu monachijskiego Instytut Badań Ekonomicznych IFO z sierpnia 2025 r., sukcesywnie spada. Już nie tylko co czwarta niemiecka firma przemysłowa odnotowała "spadek konkurencyjności w porównaniu z konkurentami spoza UE". Dzieje się to też w odniesieniu do konkurentów z innych krajów UE. A dotyczy wedle IFO ok. 12 proc. niemieckich przedsiębiorstw z branży przemysłowej.
Zatem, jak słusznie zauważono w umowie koalicyjnej rządu Merza, bez wprowadzenia ETS2 w Unii nie będzie "równych warunków konkurencji w całej Europie". Ze szkodą oczywiście dla Niemiec.
Nie tylko Berlin
Na polskie nieszczęście nie tylko Berlin jest zainteresowany jak najszybszym objęciem ETS2 całej Unii. Rok po Niemcach podobny system opodatkowania emisji CO2 wprowadziła u siebie Austria. Daniny od paliw kopalnych przyjęły też Szwecja i Dania. Choć ich prekursorem w UE jest słynąca z wysokich podatków Francja.
Paryż już w 2014 r. zaczął wprowadzać coś, co nazwano dopełnieniem taxe intérieure sur la consommation (wewnętrznych podatków od konsumpcji). Do opłaty paliwowej TICPE dorzucono podatek węglowy.
Słowo "coś" jest najbardziej adekwatnym opisem, ponieważ system był potem zmieniany i dopracowywany, aby pomimo buntu "żółtych kamizelek" wycisnąć od obywateli jak najwięcej funduszy. Miały one pójść na transformację energetyczną. Poszły na wszelkie potrzeby budżetowe rządu. Obecny TICPE to pięć oddzielnych części, które dotyczą energii elektrycznej, gazu, paliw i innych produktów energetycznych. Jak się go nalicza, rozumieją jedynie zaprawione w bojach biura rachunkowe. Dlatego dość jasny w obsłudze ETS2, przyniósłby francuskim przedsiębiorstwom sporo ulgi.
Zatem na poparcie Paryża w walce z ETS2 Warszawa nie ma co liczyć. Tym bardziej że przecież ten podatek można wprowadzić, a o likwidacji TICPE zapomnieć. Co byłoby bardzo uzasadnione przy katastrofalnym stanie francuskiego budżetu.
Poza tym jest jeszcze jeden czynnik, motywujący wspomniane rządy do twardej walki z klimatyczno-podatkowymi odstępcami. Nazywa się on Fundusz Społeczny na rzecz Klimatu (SCF).
Unia na potrzeby funduszu wygospodaruje kwotę ok. 65 miliardów euro do wykorzystania przed 31 grudnia 2032 r. Ale państwa członkowskie muszą wnieść jeszcze wkład w wysokości ok. 25 proc. całości funduszu. Da to łącznie ok. 86 mld euro w SCF. Środki te będą rozdzielane tak, by wesprzeć obywateli najbardziej dotkniętych kosztami ETS2 oraz wchodzącej w życie dyrektywy budynkowej.
Ubogim z krajów Unii mają być fundowane m.in. dopłaty do czynszów i rachunków za energię, bony paliowe itp. Zauważmy, iż Niemcy i Francja muszą robić to z krajowych budżetów. Nowy system pozwoli im redukować koszty, przerzucając je na poziom unijny.
Berlin i Paryż będą więc mówiły jednym głosem i rząd Donalda Tuska jedyne, na co może mieć nadzieję, to krótka dyspensa. Taka, aby w 2027 r. mogły się w Polsce spokojnie odbyć nowe wybory, a podatkiem i jego skutkami martwił się kolejny rząd.
Zresztą na początku owe skutki nie będą nokautujące. Podczas negocjowania kształtu Europejskiego Systemu Handlu Emisjami 2 uzgodniono, że w pierwszym roku, jeśli ceny gazu na światowych rynkach okażą się wysokie, liczba uprawnień sprzedawanych na aukcjach zostanie zwiększona o 30 proc. Gdyby zaś koszt emisji tony dwutlenku węgla przekroczył 45 euro (warunek to dwa kolejne miesiące), na rynek zostanie rzucone jeszcze dodatkowych 20 mln uprawnień. To powinno być wentylem bezpieczeństwa i koszty życia Polaków nie podskoczą od razu gwałtownie.
Natomiast potem zabezpieczenia znikną i to, ile obywatel III RP będzie musiał oddać fiskusowi z tytułu opłat za emisję CO2, nie da się dokładnie oszacować. Wysokość tego podatku jest ruchoma i zależy od ceny uprawień. A mogą on kosztować 50 euro albo ponad 100 euro za tonę dwutlenku węgla (jak to już bywało w przypadku handlu uprawnieniami w systemie EU ETS).
Na to nałożą się koszty ocieplania budynków, wymuszane przez dyrektywę budynkową oraz koszty transformacji energetycznej. Czego kumulacja nastąpi za jakieś trzy, cztery lata. Wówczas Donald Tusk mówiący, iż Zielony Ład może "zmieść niejeden demokratyczny rząd w Unii Europejskiej", ma szansę zacząć uchodzić za proroka. Acz możliwe, że wcześniej sam padnie jego ofiarą.
Andrzej Krajewski




















