Tusk i Nawrocki w jednym stali domu… Opowieść o cohabitation
Donald Tusk już dwa dni po wyborze Karola Nawrockiego opowiadał, że ma plan, jak sobie z nim radzić. Moim zdaniem nie ma go do dziś. Ale spróbujmy sobie wyobrazić, co by to mogło być.

- Jeśli prezydent zdecyduje się na konfrontację, to współczuję - powiedział premier Donald Tusk na sejmowym korytarzu już po uzyskaniu votum zaufania od swojej koalicji. Zabrzmiało to jak groźba, choć było opakowane miększymi uwagami o tym, że obaj, on i prezydent elekt, znają swoje konstytucyjne uprawnienia. Mówił to mniej więcej w tym czasie, kiedy Karol Nawrocki odbierał uchwałę Państwowej Komisji Wyborczej potwierdzającej jego wybór.
Z kolei Roman Giertych zażądał od Sądu Najwyższego unieważnienia wyborów w całej Polsce. Nie wiem, czy Giertych wierzy, iż podmieniono sto kilkadziesiąt tysięcy głosów. Z pewnością wierzy w to Tomasz Lis, który uznał i obwieścił na platformie X, że tak naprawdę wszyscy zdradzili sprawę zablokowania prezydentury Nawrockiego.
Tusk niemal jednym tchem ogłasza, że gotów jest uszanować wynik wyborów i domaga się wyjaśnienia sprawy "fałszerstw". Wydaje się, że nie tyle w celu wywrócenia tej elekcji opowiada takie rzeczy, a po to, aby strzykać śliną w kierunku niechcianej głowy państwa, dopiero co nazywanej przez niego znajomym gangsterów.
To dalszy ciąg kampanii, ale też zapowiedź na przyszłość. Nawrocki będzie traktowany jako "ledwie prawomocny" zapewne przez cały okres wymuszonej cohabitation. To również zachęta dla twardego elektoratu KO, aby reagował podobnie jak premier.
Od Wałęsy do Dudy
Cohabitation (współżycie) to pojęcie francuskie. Francja miała od czasów Charlesa de Gaulle'a bardzo silnego prezydenta wybieranego przez naród, rząd był pomyślany jako rodzaj jego sztabu, choć zarazem miał odpowiadać przez parlamentem. System działał bez zarzutu, dopóki kolejni prezydenci o orientacji gaullistowskiej mieli do czynienia z parlamentem o tym samym obliczu. W roku 1981 Francuzi wybrali z kolei zarówno prezydenta (Francoisa Mitteranda) jak i parlament o barwie socjalistycznej.
Ale w roku 1986 siedmioletnia kadencja Mitteranda nadal trwała, a wybory parlamentarne wygrała centroprawica. Socjalista był zmuszony mianować rząd o takiej orientacji, Jacquesa Chiraca. Cała Europa patrzyła z zapartym tchem, czy maszyneria się nie zatnie. Doszło jednak do nowego ułożenia zależności i uprawnień - na tym owo cohabitation polegało. Kultura polityczna była nad Sekwaną zachodnia.
Polski prezydent nie ma tak silnych uprawnień. A jednak od roku 1990 ma mandat podobny do francuskiego - z wyborów powszechnych. Lech Wałęsa nie reprezentował żadnej partii i robił wszystkim kolejnym rządom kłopoty. Nawet wobec ekipy SLD-PSL dobił się pozycji współkoalicjanta, obsadzając na podstawie niejasnych przepisów Małej Konstytucji MON, MSW i MSZ. Równocześnie manipulował prawem tak, aby dyktować warunki niemal w każdej sprawie.
Postkomuniści chcieli więc w nowej konstytucji pomniejszyć uprawnienia głowy państwa. Ale kiedy Aleksander Kwaśniewski pokonał w 1995 roku Wałęsę, zmienili zdanie. Stąd zwłaszcza niezwykle mocne prezydenckie weto dające w razie konfrontacji różnych opcji możliwość blokowania rządowych programów.
Tak postępował Kwaśniewski wobec rządów AWS-UW w latach 1997-2001 - przypomnijmy widowiskowe zablokowanie reprywatyzacji czy podziału administracyjnego Polski. Tyle że wszystko to ten polityk robił w rękawiczkach. Ciężko sobie przypomnieć ostre starcia słowne, inwektywy, zarzuty. To inny świat, inna, choć nazywana postkomunistyczną, polaryzacja.
Kolejna cohabitation rządu PO-PSL i Lecha Kaczyńskiego była już bardziej znajoma.
Prawie oficjalnie z otoczenia premiera Tuska płynęły metafory jego PR-owca Igora Ostachowicza, który chciał budować politykę na prowokowaniu prawicowego prezydenta, co porównywano do walenia prętem w klatkę z małpami. Stąd widowiskowe scysje prezydenta i premiera, mniej o weta wobec ustaw, tamten rząd produkował ich nie za wiele, bardziej o prawo reprezentowania Polski za granicą.
Zarazem jednak nawet ówczesny Tusk pewnych norm nie przekraczał. Uznawał na przykład (inaczej niż w roku 2023) zasadę, że władze mediów publicznych można wymienić tylko ustawą. Wobec groźby weta Kaczyńskiego w TVP rządziły więc w latach 2007-2010 różne dziwne koalicje z udziałem prawicy.
Kolejne 13 lat mieliśmy współrządy najpierw PO-PSL z Bronisławem Komorowskim, potem PiS z Andrzejem Dudą. Tego ostatniego przedstawiano jako bezwolne narzędzie Jarosława Kaczyńskiego, co było zarzutem absurdalnym (Duda był po prostu politykiem PiS), ale też przynajmniej częściowo nieprawdziwym. Spór o weto prezydenta wobec zmian w wymiarze sprawiedliwości był autentyczny. To Andrzej Duda zablokował lex TVN i dwukrotnie wetował projekty centralizacji oświaty według pomysłów Przemysława Czarnka.
Oczywiście jego wojna z rządem Tuska po grudniu 2023 była gwałtowniejsza. Tym razem premier stosował prawo "tak jak je rozumiał", co polegało na jego łamaniu, jak w przypadku wymiany szefa Prokuratury Krajowej, z pominięciem zgody prezydenta. Czy przejęcia mediów publicznych w ogóle bez ustawy. Można było próbować z prezydentem negocjować, ale Tusk uprawia politykę skrajnie odmienną.
Zarazem z niektórymi projektami zwlekano, zakładając, że czas na nie przyjdzie po zakończeniu kadencji Dudy. Dotyczyło to tak fundamentalnych zmian ustrojowych, jak pomysł obalenia starego i stworzenia całkiem nowego Trybunału Konstytucyjnego czy instytucjonalnej rozprawy z tak zwanymi neosędziami. Kilku tysiącom prawników chce się cofnąć nominacje lub awanse, bo rekomendowała ich niewłaściwa, "upolityczniona" Krajowa Rada Sądownictwa.
Przekonanie, że Rafał Trzaskowski jako nowy prezydent to oczywistość, prowadziła, pomimo kilku momentów ocieplenia wzajemnych relacji, do traktowania kończącego kadencję Dudy z coraz bardziej otwartym lekceważeniem.
Ale oto zdarzył się wypadek przy pracy. Prezydentem zostaje jeszcze twardszy zawodnik, którego na dokładkę podczas kampanii premier obrażał, angażując się w osobiste stawianie mu zarzutów może nie kryminalnych, ale etycznych. Możliwe, że ten udział Tuska w wojnie atomowej z kandydatem PiS skądinąd Nawrockiemu nawet pomógł. Jak jednak po wszystkim mogą wyglądać ich wzajemne relacje?
Co planuje Tusk?
Już dzień po drugiej turze Tusk wygłosił orędzie, w którym oznajmił, że ma plan na współistnienie jego rządu z nowym prezydentem. Przedstawiał to jako groźne wyzwanie. Podzielam opinię Jana Rokity, że był to czysty bluff. Dodatkowa broń w sytuacji, kiedy przez moment można było odnieść wrażenie polowania na głowę samego Tuska. Portal Politico i polski "Newsweek" zastanawiały się nad ewentualnością jego upadku, podobne wypowiedzi padły z ust kilku polityków koalicji. Trzeba był zagrać niezłomnego wojownika.
Taki plan to mogłaby być próba powściągnięcia bardziej dalekosiężnych aspiracji i rządzenie minimalistyczne, z myślą, co można wyprodukować w sferze legislacji bez kolizji z prezydentem. Czy Tusk jest do takiego minimalizmu zdolny? W sejmowym exposé przywołał napis manifestujących pisowców "Wszystkich nas nie zamkniecie". I skomentował: "Wszystkich może nie, ale prace trwają". Nie znam innego europejskiego kraju, może poza Białorusią Łukaszenki, w którym szef rządu tak otwarcie firmowałby swoje zaangażowanie w zamiar represjonowania opozycji.
Skądinąd ten złowrogi fragmencik brzmi odrobinę mniej groźnie, kiedy się go przeczyta w kontekście zmiany sytuacji. Nowy prezydent będzie miał również prawo ułaskawiania. Prawda, można przetrzymywać najbardziej drażniących oponentów politycznych w areszcie, ale to zawsze ma czasowe granice. A zarazem ktoś, kto się nastawia na kontynuację polityki "rozliczeń", chyba nie może być podejrzewany o minimalizm.
Możliwy jest też inny plan, oparty na testowaniu, jak dalece można podejmować różne decyzje bez ustaw, albo korzystać z rozmaitych próżni prawnych. Dam przykład, zresztą za Janem Rokitą. Andrzej Duda nie zawetował ustawy o mowie nienawiści, a odesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego. Rokita celnie spytał: skoro Tusk i jego ekipa obecnego Trybunału nie uznają, mogliby się zdecydować na jej opublikowanie, jakby nic się nie stało.
Oczywiście takich manewrów nie da się powtarzać w nieskończoność. Ale powiedzmy sobie szczerze, to dopiero obecna ekipa, a nie oskarżany o autorytaryzm PiS, przyzwyczaił nas do myśli, że rządzący mogą zrobić z prawem wszystko. Wystarczy, że mają władzę wykonawczą, więc mogą kogoś gdzieś nie wpuścić, kogoś innego wyprosić, jeszcze komuś innemu coś zabrać.
Mimo wszystko Tusk choć od miesięcy orzeczeń TK nie publikuje, na ogłoszenie tak zablokowanej ustawy się nie zdecydował. Czy może pójść jeszcze dalej i na przykład zignorować zapisane w konstytucji prezydenckie weto? Dziś wydaje się, że jednak nie, ale możliwe, że jestem człowiekiem małej wiary w jego pomysłowość.
Wciąż jednak wydaje się nam, że i wymiana składu Trybunału, i także składów niektórych sądów nie może być przeprowadzony bez ustaw. Nawrocki już się do obu tych ewentualności odniósł. Nie będzie bardziej miękki niż Duda. W takim razie czeka nas chaos prawny.
Przynajmniej do jesieni 2027 roku Polacy nie będą mieli realnej ochrony swoich konstytucyjnych praw, skoro TK ma być skazany na faktyczną hibernację. Grozi nam też sytuacja, w której wprawdzie status neosędziów nie będzie uregulowany jednolicie, ale nikt nie przeszkodzi sędziom stawiającym na obecną władzę, aby ich wyłączali z procesów czy unieważniali ich wyroki. Żegnaj pewności Polaków co do obrotu prawnego. Nie jestem skądinąd pewny, czy nie będzie to jeden z czynników, który pomoże prawicy wygrać kolejne wybory parlamentarne. No ale skoro Tusk stawia na myśl ministra Bodnara, jeśli nie na Romana Giertycha, musi się liczyć z taką ewentualnością.
Do tego dojdzie przemożny wpływ resortu sprawiedliwości na poszczególne czynności prokuratur i sądów. Składy orzekające są dziś w sprawach dotykających polityki ustawiane dowolnie, według interesów obozu rządzącego i to się nie zmieni. Prezydent może co najwyżej bezsilnie protestować.
A jak ułożą się ich wzajemne relacje, gdy przyjdzie tej ekipie przesyłać głowie państwa ustawy społeczno-gospodarcze? Nowy prezydent wręcz zachęca stary rząd do takich ambitnych przedsięwzięć jak podniesienie kwoty wolnej od podatku. Pytanie, co bardziej będzie się opłacało premierowi? Wykazanie się minimalną skutecznością w zaspokajaniu potrzeb obywateli czy kreowanie się na ofiarę złego, wsadzającego kij w szprychy boksera (jeśli nie "gangusa").
Można oczywiście przygotować ustawodawczą ofensywę, a prowokować Nawrockiego do wet jakimiś detalami poszczególnych aktów prawnych. I iść do wyborów pod hasłem walki ze spiskiem, który nie pozwala nam rządzić. Propagandowo byłoby to do przeprowadzenia. W czym jak w czym, ale w organizowaniu czarnego PR obóz Tuska osiągnął znaczną biegłość. Nieprzypadkowo jego hejterzy dostają dobrze płatne posady w spółkach.
Może się to okazać skuteczne, ale też łatwo przy okazji takiej sztuczki przegrzać. Bo co jeśli Polacy uznają w roku 2027, że tym samym obecna koalicja dowodzi swojej impotencji, więc lepiej wyłonić inną większość, która będzie bardziej zgodna z prezydentem. On wszak będzie dopiero w połowie swojej kadencji. Skądinąd przesuwanie się nastrojów społecznych w prawą i eurosceptyczną stronę to fakt ujawniony przez te wybory. Więc spytajmy także Nawrockiego, co jemu się bardziej opłaci? Szukanie porozumienia z tym rządem czy podgrzewanie atmosfery?
Jestem ciekaw, jak Tusk poradzi z zamiarem czystki wśród ambasadorów. Teoretycznie będzie tu zależał od woli Nawrockiego. I jak ułożą się ich relacje, gdy przyjdzie rozstrzygać dylematy związane z polityka zagraniczną czy bezpieczeństwem?
Od dawna powtarzam, że żadna ze stron nie posiadła w tym względzie pełnej prawdy. Stawkę Tuska i Sikorskiego na europejski system obronny uważam na razie za pozbawioną konkretów fantazję. Ale pisowsko-nawrocką wiarę w dobrą wolę Donalda Trumpa jako główną gwarancję polskiego bezpieczeństwa - też. Nawet jeśli amerykańska administracja będzie interweniować w obronie samego Nawrockiego, kiedy Tusk zechce mu wyrządzić jakąś instytucjonalną krzywdę.
Są też sfery, w których Nawrocki nie będzie miał takiej władzy, jaka by wynikała z jego kampanijnych zapowiedzi. Opowiadał o zawetowaniu przez siebie paktu migracyjnego czy Zielonego Ładu. Tego się w ramach unijnych procedur odwrócić nie da, nawet referendum wymaga zgody koalicyjnego Senatu. Można jedynie głośno krzyczeć. Narażając się na odwet eurokratów, chętnie używających swojej władzy nad unijnymi pieniędzmi.
Skądinąd jednak takie krzyki mogą mieć pewne znaczenie. Moim zdaniem polityka migracyjna i klimatyczna Unii będzie w ciągu najbliższych kilku lat największym kłopotem dla Polaków. To, co w kampanii opowiadali na ich temat Tusk z Rafałem Trzaskowskim, zostanie poddane szybkiej weryfikacji. Prawica to z pewnością wykorzysta. Głos prezydenta może w tym pomóc. Tym bardziej jeśli na porządku dziennym stanie projekt centralizacji unijnych instytucji.
Nie będę rozważał, czy i na ile Nawrocki jest w stanie prowokować polityczne kryzysy, które mogą zaszkodzić obecnej koalicji. Fantazjował na ten temat prof. Antoni Dudek. A my tak naprawdę nie znamy jeszcze całego otoczenia nowego prezydenta, ani tym bardziej nie umiemy ocenić jego kwalifikacji w uprawianiu wielkiej polityki.
Jedno jest pewne: jeśli Sławomir Cenckiewicz naprawdę zostanie szefem prezydenckiego BBN, możemy zobaczyć odwrócenie sytuacji z lat 2007-2010. Teraz to prawica będzie waliła w kraty. Czy podobną rolę jest w stanie spełnić Przemysław Czarnek? To grozi popłynięciem tego ośrodka władzy w sfery zbyt radykalnej ideologii. Ale wszystko przed nami. Zajmujmy miejsca na widowni.
Piotr Zaremba