Jakub Szczepański, Interia: Jak polityka zmieniła pańskie życie? Michał Kołodziejczak, poseł KO: - Zmieniła i dużo, i zadziwiająco mało. Jeśli chodzi o codzienność, zmieniło się wszystko. Rozmawiamy, kiedy jestem w trasie z Rzeszowa do Warszawy. Często teraz jeżdżę, ale zyskuję coraz większy wpływ na rzeczywistość, a to dla mnie bardzo istotne. Na pewno zmiany są pozytywne, chociaż dużo mnie kosztują. Wiem, że nie tylko ja za to "płacę". Pytam, bo dba pan o swoją prywatność, najpewniej również o relacje z bliskimi. Polityka nie pomaga? - Prywatne tematy zawsze staram się zostawiać z boku, nie mówiłem o nich publicznie. Mogę jedynie powiedzieć, że cena jest bardzo wysoka. Bliscy nie sugerują rezygnacji? Nie pytają, po co to wszystko? - (śmiech) Słyszę nagminnie podobne wypowiedzi, ale rodzina zapewnia mi też dużo wsparcia. Tylko kiedy widzą, z czym trzeba się na co dzień użerać, faktycznie zastanawiają się, po co to było. Każdy medal ma dwie strony. Pamiętam czasy, kiedy obwołano pana mianem "nowego Leppera". Jaka jest różnica między tamtym Michałem Kołodziejczakiem, a posłem KO, z którym rozmawiam? - To było w 2018 r. Nigdy nie chciałem być Lepperem, kimś innym niż jestem. Starałem się budować własne nazwisko, przekaz. Andrzej Lepper jest pozytywną postacią polskiej polityki... ...nie odcinał się pan od niego. - Nigdy, ale zawsze zwracam uwagę na to, co się komuś udało i na potencjalne błędy. Ciężko o kogoś, kto się nie myli. Jeśli mamy różne poglądy, ale się w czymś nie zgadzamy, powinniśmy wypracować wspólne cele. Cel nigdy nie uświęca środków, ale na nie wskazuje. Ruch z Koalicją Obywatelską był nam potrzebny. Pokazał polską wieś, AgroUnię z innej, bardziej przystępnej dla większości Polaków strony. A PiS zrobiło bardzo dużo, żeby odcinać nas od ludzi nauki, inteligencji, środowisk spoza rolnictwa. Problem został bardzo dobrze opisany przez Piotra Wierzbickiego w książce "Bitwa o Wałęsę". Co ma pan na myśli? - Lech Wałęsa zrobił polityczny progres, kiedy zyskał poparcie inteligencji, lewicy. Dlatego robiłem wszystko, żeby nasze środowisko nie zostało zamknięte w klatce, odizolowane. Udało się. I to z nadwyżką. Próbował pan się dogadać z różnymi opcjami, stanęło na Koalicji Obywatelskiej. Jak pan ocenia swoje pomysły z przeszłości? Na przykład nieudaną współpracę z gowinowcami? Ludowcami? - Każdy ruch dawał dużo doświadczenia. Wiele nie było idealnych. Donald Tusk był pierwszym, który się nie bał. To coś, co go wyróżnia na tle innych. Bo trudno współpracować z kimś, kto obawia się zostać przyćmionym. Przewodniczący PO nie ma tego problemu, jest politykiem światowego formatu. "Politico" uznało przecież, że to najbardziej wpływowy człowiek w Europie. A oprócz tego ma coś ze mnie, a ja z niego. Donald Tusk nie boi się przyćmienia, dobrze zrozumiałem? - Jest wyrazisty i silny jako polityk i człowiek. Nie ma o czym dyskutować, sprawa jest prosta - Tusk to technolog władzy. Tak dzisiaj myślę. Inni partnerzy, jak PSL czy Porozumienie, obawiali się współpracy z panem? - Nie mnie oceniać, ani porównywać. Niech sami sobie odpowiedzą, dlaczego się bali. W polityce trzeba zakładać różne scenariusze, ale przede wszystkim nie można się bać. Mówił pan o poparciu inteligencji, które pomaga w polityce. Donald Tusk pomoże panu je zdobyć? - Nie to miałem na myśli. Chodzi o to, żeby nasze środowisko nie pozostało zamknięte we własnej bańce. Trzeba pokazywać otwartość na współpracę. W Polsce trzeba rozmawiać - bo Polska to rozmowa. Ale tak, próbowałem sojuszy z różnymi ludźmi, nie zawsze się udawały. Był pan numerem jeden na liście KO w Koninie i uzyskał mandat zdobywając ponad 44 tys. głosów. Niemniej, został pan jedynym parlamentarzystą AgroUnii w Sejmie. Jak to wpływa na pańską organizację? - Proszę nie mówić, że jedynym. Pierwszym. Będziemy robić wszystko, żeby po kolejnych wyborach mieć grupę posłów AgroUnii. W kampanii wyborczej przeszliśmy prawdziwy chrzest bojowy, wiele się nauczyliśmy, a ludzie się zaangażowali. Zza kulis podglądam teraz jak funkcjonują partie polityczne w Sejmie, a to bardzo ważne doświadczenie. Ludzie się od pana nie odwrócili? Bo tylko jeden mandat, bo klub KO? - AgroUnia była budowana przez ludzi, którzy bardzo często mieli do załatwienia sprawy pilne i działali doraźnie. Nie można wymagać od każdego, że zechce być posłem albo zaangażuje się w budowę partii politycznej. Zmiany to zawsze rachunek zysków i strat, a polityka to trudna gra wymagająca poświęceń. Każdy może to robić, ale nie każdy wie, ile to kosztuje. Zamówiłem nawet badania, skąd wziął się hejt na AgroUnię, kiedy ogłosiliśmy współpracę z KO. Czego się pan dowiedział? - Badania zrobiliśmy we wrześniu. Często hejtowali nas nasi ludzie, którzy wychodzili z nami na ulice. Było im jednak bliżej do PiS, Konfederacji. W pewien sposób wyrazili więc swój zawód. Mówili: "skoro mamy już z kimś iść, niech to będzie kto inny". Osobiście zdecydowałem o współpracy z KO. I sporo to kosztowało, nie mogłem pójść na współpracę z PiS. Ale nić sympatii pomiędzy mną, a wyborcami PiS i Konfederacji nie została przerwana Z powyborczej perspektywy: w sprawie Tuska i KO podjął pan dobrą decyzję? - Bardzo na plus. Ze względu na pański mandat poselski i przywileje czy struktury oraz przyszłość AgroUnii? - Chodzi o perspektywy, możliwości budowy partii. Od kilku tygodni w środowisku AgroUnii rosną morale. Blisko mnie są ci, którzy chcą się angażują i są twardzi. Doświadczenie wyborcze nas zweryfikowało, wiadomo, kto się nadaje, a kto nie. W liście do wyborców PiS, o którym pan powiedział w Radiu Zet, nazwał się pan ich reprezentantem. Z kolei część pańskich kolegów obraziła się za współpracę z KO. Nie widzi pan rozdźwięku? - Nie ma o nim mowy. Trzeba odróżnić polityków PiS od wyborców PiS. Odróżniam ich, nie pozwolę obrażać wyborców PiS. Angażują się m.in. w temat wiatraków. Reprezentuję też głos ludzi spoza KO. A politycy PiS to, jak pan to ujął, "fircyki"? - Właśnie tak się zachowują. Podczas mojego wystąpienia na sali sejmowej na krzesełku podskakiwał chociażby Robert Telus. Wszyscy byli jak fircyki! Ubolewam, że debata w parlamencie tak wygląda. Ludzie zasiadający na sali plenarnej powinni powtórzyć sobie raz dziennie: "jestem posłem na Sejm Rzeczpospolitej Polskiej". Może przyszłaby refleksja. Wróćmy do wiatraków. Sam pan nie mógł wybudować domu ze względu na ustawę wiatrakową z czasów PiS. Teraz wycofujecie rozwiązania, które początkowo zakładały m.in. że wiatraki będzie można budować nawet 300 m od zabudowań. Przy okazji wywołał pan do tablicy Paulinę Hennig-Kloskę. Co dalej? - Problemy, niezgodności w polityce to coś normalnego. Chcę wskazywać sprawy, które mogą stać się dla PiS politycznym pistoletem. Wymierzonym w nas. Lepiej po prostu naprawić błędy Hennig-Kloski. Polityka to nie tylko show i cięte riposty, ale bezbłędnie napisane ustawy. Takie, które nie pozostawiają wątpliwości. Co pan pomyślał, kiedy Paulina Hennig-Kloska, typowana na przyszłą minister klimatu, nie potrafiła wskazać w Polsacie, kto tak naprawdę napisał ustawę, o której mówimy? - Kiedy polityk idzie do studia telewizyjnego, musi zachowywać się jak poważny człowiek. Jeśli chodzi o ustawę wiatrakową, jestem w kontakcie z Borysem Budką, sporo rozmawialiśmy. Nie mam żadnych obaw. To Borys Budka jest autorem? Kto odpowiada za zapis dotyczący 300 m od zabudowań? - Z mojej wiedzy wynika, że odpowiedzialną była Paulina Hennig-Kloska. Borys Budka to poważny zawodnik i przede wszystkim rozumie wyzwania. Mamy ustawę, którą trzeba dobrze napisać i mimo wszystko to wydaje się dla mnie ważniejsze niż personalia. A nie mówił pan przed chwilą o odpowiedzialności? - Nie decyduję tu na razie. Jest pewna hierarchia, szanuję to. Jak to się stało, że dał się pan złapać na pytaniu o Zgromadzenie Narodowe? - Nie powiem, co przyszło mi do głowy, kiedy Robert Mazurek zapytał mnie o to w RMF FM. Logika wskazywała, że wszyscy posłowie i senatorowie. Jednak w takich sytuacjach myśli się szybko, a nie zawsze dobrze. Nauczka na przyszłość. Nie ma pan wrażenia, że trochę pan już jest w polityce, a złapał pana jak "świeżaka"? - Co mogę powiedzieć? Ta sytuacja nie powinna mieć miejsca, ale biorę to na klatę. Miałem potem sporo pytań o Konwent Seniorów, większość względną, bezwzględną i tak dalej. Odpowiadałem na wszystkie pytania. Nie jestem przekonany. Kiedy padają pytania o pańskie mocniejsze wypowiedzi dotyczące dzisiejszych koalicjantów, unika pan konkretnej odpowiedzi. Współpracuje pan teraz z tymi ludźmi. Nie jest panu głupio? - Cenię sobie, kiedy ludzie o odmiennych poglądach, potrafią się dogadać. Nawet jeśli były jakieś przytyki. Bo jak dwóch Polaków potrafi się dogadać, zawsze jest dobrze. O niektórych sprawach nie trzeba mówić, po prostu je rozumiemy. Ja je rozumiem, Szymon Hołownia czy inni politycy, z którymi mamy dobry kontakt. Życie bywa dość przewrotne. Nie powie pan, czy i co pan będzie robił w rządzie? - Nie powiem. Doznał pan amnezji, nie chce czy nie może? - Nie powiem. Rozumiem, że ciężko będzie - odnosząc się do pańskich deklaracji - "czyścić" instytucje podległe resortowi rolnictwa bez narzędzi dostępnych w ministerstwie? - Nie powiem. No przecież pana nie zmuszę. - Mamy pewną dyscyplinę, która mi się bardzo podoba. Ministerstwo rolnictwa opublikowało listę firm, które miały ściągać zboże techniczne z Ukrainy. To coś zmienia? - Mówimy o liście hańby PiS. Najpierw obiecywali, że transportu prawie nie będzie. A mamy wykaz z kwotami. Wiadomo, że dwie największe firmy wydały na surowiec ponad miliard złotych. W sumie chodzi o 5,5 mld zł za podejrzane zboża. Wszystko to oznacza jedno: potężny wpływ na polski rynek. Na tej liście są takie firmy jak składy drewna, zakład stolarski albo przedsiębiorstwo zajmujące się najpewniej sprzętem wędkarskim... - Są przede wszystkim firmy, w których kierownicze stanowiska zajmują osoby wspierające kampanię najważniejszych polityków PiS - to rodzi bardzo dużo pytań. Jest też np. agencja ochrony. To znaczy, że dzięki słabemu prawu stworzonemu przez PiS, każdy mógł przywozić i sprzedawać żywność w Polsce. Ludzie na tym wyłącznie zarabiali. Kto tylko chciał, do tego szybko. Dorabiali się kosztem polskiego rolnictwa. Jesteśmy w stanie dogadać się z Ukraińcami na poziomie interesów polskiej i ukraińskiej wsi? Rolnictwa? - Z Ukraińcami się nie dogadamy w kwestii rolnej, mówimy o zupełnie dwóch innych kulturach rolniczych. Potrzeba jasnego stanowiska Komisji Europejskiej, sporo pracy polskiej dyplomacji. Ukraina powinna być krajem, którego produkty będą wyłącznie przejeżdżać przez Polskę. Zarówno przetworzone jak i nie. Ich przemysł rolno-spożywczy się rozwija i może stać się dużym zagrożeniem dla polskiego rolnictwa. Ukraińcy są w stanie zdestabilizować każdy rynek rolny w UE. To oczywiste. I powie pan kolegom z AgroUnii, że przed dyplomacją dużo pracy? Wieś chce rozwiązań na już, a ten pański termin wydaje się bliżej nieokreślony. - Sam mam wiele pytań odnośnie do potencjalnych protestów na granicy. Musimy zająć się systemowym rozwiązaniem, ale na już. Na cito. Ludzie na wsi mogą liczyć, że mają wiarygodnego człowieka w Sejmie, który dopilnuje tych spraw i będzie stał na straży ich interesów. Czego pan będzie jeszcze pilnował? Na pewno, jako podsłuchiwany, nadaje się pan do komisji śledczej ds. Pegasusa. A komisję zbożową sam pan zaproponował. - Komisje śledcze mają być bardzo dynamiczne, w kilka miesięcy pokażą, jak to wszystko wyglądało. W tej kadencji chcę się zajmować polską wsią, rolnictwem, żywnością, prawami konsumentów i szeroko pojęta obroną praw ludzi ciężkiej roboty. Wciąż widać duże dysproporcje między cenami w sklepach, a cenami u rolników. Do tego zamykające się gospodarstwa, problemy z rentownością. A co z Pegasusem? - Zaangażuję się, ale będę w niej zasiadał jako ofiara inwigilacji. Był pan już przed komisją senacką, którą powołała w tej sprawie Platforma. Jest pan zadowolony czy stracił pan czas? - Komisja pozwoliła Polakom usłyszeć o wielu okolicznościach, chociaż PiS wciąż bagatelizowało temat. Do dzisiaj słyszę, że Pegasus to latający koń. To pokazuje chęć zamiecenia tematu pod dywan. Nie można na to pozwolić. Poza tym, komisja śledcza będzie miała więcej narzędzi niż ta senacka. Proszę jeszcze powiedzieć, co z tym legalnym bimbrem, którego się pan tak domaga. - W Polsce rozgorzała dyskusja na ten temat. To dobrze. Odezwało się do mnie wiele osób, które wskazują, jak to wygląda chociażby w Czechach. Ludzie mogą tam wozić własne owoce, pędzić alkohol w odpowiednich miejscach, które są do tego przeznaczone. Oczywiście określoną ilość. Chciałbym tylko, żeby Polacy mogli legalnie robić własny alkohol. Jestem całym sercem za produktami regionalnymi. Ta propozycja pokazuje, że tradycja wciąż jest czymś bardzo ważnym. "Księżycówka", tak jak nalewki proboszcza, zawsze była elementem polskości. Choć dostrzegam problem z nadmiernym spożyciem alkoholu. Konsultował pan się w tej sprawie? Kiedy spodziewać się realizacji? - Pomysł należy do mnie. Poczekajmy aż powstanie nowy rząd. Wtedy przejdziemy do dalszych działań. Jakub Szczepański