Coś bardzo niedobrego stało się z Polską, skoro zwolennicy teorii spiskowych, wyznawcy paranoicznych koncepcji, którzy pomylili wolność z samowolą, występują w debacie publicznej na równych prawach z wybitnymi uczonymi i mają realny wpływ na decydentów. Strach przed gniewem niewielkiej grupy znachorów w obozie władzy, którzy mogliby zagrozić zerwaniem sejmowej większości, a także przed utratą kilku punktów w sondażach paraliżuje Jarosława Kaczyńskiego. Wprawdzie prezes PiS deklaruje, że sam jest zwolennikiem obowiązkowych szczepień, ale został zakładnikiem tych, którzy wierzą w gusła i szerzą antynaukową propagandę. Imposybilizm w pełnej krasie. Wybitny tenisista i łamiący obostrzenia nieodpowiedzialny człowiek Novak Djoković, któremu postanowieniem australijskiego sądu cofnięto wizę z powodu braku szczepień, przyznał wprawdzie, że jest rozczarowany takim rozstrzygnięciem, ale je szanuje. Właśnie: szanuje. Między innymi szacunkiem dla symbolicznych reguł różni się państwo prawa i umowy społecznej - które uznaje instytucje i w imię solidarności godzi się na niewygody pandemiczne, a wolność wiąże z odpowiedzialnością - od państwa anarchii, w którym władza polityczna łamie własną konstytucję i deprecjonuje wartość wybranych wyroków sądowych, a ruchy antyszczepionkowe umacnia w przekonaniu, że bezkarność jest cnotą. Wygląda na to, że do lamusa odesłaliśmy już klasyczną regułę, według której prawdziwej wolności doświadczamy tylko wówczas, gdy nie wymigujemy się od konsekwencji korzystania z niej. Wkrótce pewnie poznamy dublerów zniechęconych ekspertów, a władza - jak zawsze - będzie nazywać klęskę sukcesem. Okazuje się, że nawet największa liczba zgonów od czasów II wojny światowej, gdy nie mają one bezpośredniego przełożenia na spadek poparcia dla rządzących, nie jest w stanie sprowadzić władzy na ścieżkę moralnej odpowiedzialności. W końcu musimy się na coś umówić: albo uznajemy, że świat mierzy się z realnym zagrożeniem i korzystamy z rad wykształconych kierunkowo znawców, albo - jeśli uznajemy, że jesteśmy skazani na postmodernizm - zwracamy się do wróżki, żeby opowiedziała nam, czy zęby nadal lepiej leczyć u dentysty, czy może wystarczy przez kilka dni żuć kulkę z pajęczyny. Co najmniej ambiwalentny stosunek władzy do pandemii to tylko wierzchołek góry lodowej. Jako państwo stoimy właśnie przed być może największym wyzwaniem geopolitycznym od lat, ponieważ możliwość ataku Rosji na Ukrainę przestaje być tylko fantazją pesymistów, a staje się scenariuszem, który trzeba brać realnie pod uwagę. Skoro władza jest wewnętrznie popękana i bezsilna wobec niesłabnącego zagrożenia zarazą, to palące staje się pytanie, czy możemy wierzyć, że poradzi sobie z wyzwaniem z innego porządku, choć równie poważnym. Niepokój rośnie, gdy zdamy sobie sprawę, że nasze relacje ze Stanami Zjednoczonymi, z Europą, z Izraelem są najgorsze od lat. A polska władza - nie tylko dzięki rozwijającej się aferze inwigilacyjnej - jest postrzegana jako odrywająca się od Zachodu i dryfująca w stronę Wschodu autokracja. Wydawałoby się, że w obliczu rozwijającego się kryzysu po stronie obozu władzy i wyzwań międzynarodowych, jakie czekają Polskę, opozycja stanie na wysokości zadania. Nic z tego. Szymon Hołownia pogłębia wewnątrzopozycyjną polaryzację i coraz silniej torpeduje pomysł wspólnych list, a jedna z koncepcji po tej stronie sceny politycznej zakłada nawet jednoczenie się niskoprocentowych podmiotów przeciw Donaldowi Tuskowi i jego propozycji współpracy ponad podziałami, bez której, jak sam mówi, nawet wygranie wyborów może okazać się pyrrusowym zwycięstwem. Jest to o tyle ciekawe, że gdy jest mowa o jednoczeniu się przeciw PiS, co jest niezbywalnym warunkiem wygrania najbliższych wyborów przez opozycję, liderzy pomniejszych ugrupowań szafują argumentami o różnicach programowych i niesumujących się elektoratach. Natomiast gdy na złość tatusiowi chcą odmrozić Polsce uszy - wszystkie przeszkody znikają. Końca tej błazenady nie widać. Przemysław Szubartowicz