Nie chcę się znęcać nad Mariuszem Błaszczakiem, który wezwał do ustąpienia polski rząd, bo w Waszyngtonie zmienił się prezydent. Nie chcę znęcać się nad posłami w Trumpowych czapeczkach. Musiałbym wówczas także poznęcać się nad politykami nadmiernie kibicującymi drugiej stronie amerykańskiego sporu (ja mogłem kibicować swoimi diagnozami, bo jestem publicystą, moim obowiązkiem jest pisanie tego, co uważam za prawdę, obowiązkiem polityków nie jest pisanie i mówienie tego, co uważają za prawdę, ale mówienie, pisanie i robienie tego, co najlepiej osłania polskie państwo przed każdym kolejnym wyzwaniem). Musiałbym wówczas także poznęcać się nad tą częścią polskiej lewicowej sceny, która przez całe lata miała nadzieję, że "Unia wymusi na Polsce liberalizację aborcji", "Unia wymusi na Polsce jednopłciowe małżeństwa", Unia wymusi na Polsce sprawy, które lewica czy liberalno-lewicowa inteligencja kompletnie w Polsce przegrywała i nadal przegrywa. Jak się nie umie przekonać własnego społeczeństwa, to odwoływanie się do Unii czy do Ameryki w niczym nie pomoże. Do czego służą sojusze Unia nie do tego służyła, nie do tego służy Ameryka. Zarówno obecność w UE jak też obecność w NATO czy dwustronne stosunki polsko-amerykańskie nie mogą stawać się narzędziem wewnętrznej ideologicznej wojny, nie mogą stawać się narzędziem porachunków partyjnych, muszą być narzędziem wzmocnienia całej Polski, całego polskiego państwa, a w najtrudniejszych sytuacjach (dziś mamy trudną sytuację na Wschodzie, na Zachodzie, w całym podgrzanym pejzażu globalizacji) muszą być narzędziem ochrony całego polskiego państwa przed zagładą. Wraz z wyborem Donalda Trumpa najtrudniejszy geopolityczny stress test dla Polski nadszedł, a znaczna część polskiej klasy politycznej wciąż widzi w tym okazję do wzajemnej dintojry. To prawda, że Donald Tusk i Radosław Sikorski byli politycznie bliżej administracji demokratów i bliżej Unii Europejskiej, niż PiS czy prezydent Andrzej Duda i jego otoczenie. Ci drudzy faktycznie byli bliżej republikanów i Trumpa. Odpowiedzialna klasa polityczna uczyniłaby z tego wspólny potencjał całego państwa i całej klasy politycznej, aby wspólnie, na zapleczu medialnego teatru i jasełek polskiej polityki, rozpocząć pracę nad ocaleniem i wzmocnieniem Polski. Jednak dla jednych łatwiej jest parodiować Targowicę (tyle że Trumpem w roli Katarzyny), a dla drugich nadal wygodniej jest prowadzić polityczny dialog wyłącznie za pomocą aresztowań i przecieków do mediów na temat tych aresztowań. Jak to robiono w 2003 Znów przychodzi na myśl okres drugiej wojny w Iraku (2003). Jesteśmy wówczas świeżym członkiem NATO, wciąż obłożonym wieloma ograniczeniami, w cieniu porozumienia pomiędzy Ameryką Clintona i Busha oraz Rosją Jelcyna. Nakładającego na nowych członków NATO z Europy Środkowej poważne ograniczenia (np. w postaci nieformalnej umowy o nieprzemieszczaniu tam na stałe amerykańskich żołnierzy). Jednocześnie staramy się o członkostwo w UE, i to wcale z nie tak mocnej pozycji. Druga wojna w Iraku dzieli Zachód, staje się wręcz "wojną dwóch Zachodów". Po jednej stronie jest Waszyngton Busha Juniora i część Europy, po drugiej Berlin, Paryż i inna część Europy. Miller i Kwaśniewski wiedzą, że Polska musi być zarówno w NATO jak też w UE (i to twardo zakorzeniona w obu sojuszach). Zaczynają zatem lawirować pomiędzy Brukselą i Waszyngtonem. Część opozycji i najbardziej ideowi zwolennicy Unii oskarżą Kwaśniewskiego i Millera o "podporządkowanie się Waszyngtonowi". W rzeczywistości obaj ci politycy grają przez cały czas na obie strony i to grają skutecznie. W dodatku prowadzą konsultacje z opozycją, która im w tej grze nie przeszkadza nadmiernie. Bawimy się na wulkanie Teraz konflikt pomiędzy dwoma brzegami Atlantyku może być ostrzejszy. Trump może całkowicie przeformułować stosunki z Brukselą, wypowiadając Unii frontalną wojnę handlową i polityczną. Może (bo już tego próbował za pierwszej kadencji) zaprosić wybrane kraje UE (rozpoczynając do Węgier i Słowacji, ale na nich nie kończąc) i najbardziej antyeuropejskie siły na kontynencie (całą skrajną prawicę) do wspólnego z Ameryką i Rosją zniszczenia Unii Europejskiej. W tej sytuacji również pole manewru Brukseli będzie ograniczone, wojna wewnętrzna Zachodu może znów wybuchnąć. Jeśli gdzieś należy teraz ustawić kordon sanitarny depolaryzacji, to właśnie wokół polskiej polityki zagranicznej. Nie jest to jedynie wyzwanie dla Błaszczaka (który temu wyzwaniu sam może nie sprostać). Jest to wyzwanie dla Kaczyńskiego i Morawieckiego (innych bezpiecznych podmiotów na tym polu w PiS-ie nie widzę), ale także dla Tuska, dla Sikorskiego, dla Kosiniaka-Kamysza oraz dla Andrzeja Dudy i całego jego otoczenia. Polska polityka jako całość musi mieć zdolność manewrową w konflikcie pomiędzy Brukselą i Waszyngtonem, musi zachować zdolność manewrową wobec ryzyka upadku Ukrainy, musi mieć zdolność manewrową nawet w przypadku, gdyby Rosja znów "zajrzała do Europy", a zarówno Waszyngton jak też część Europy zdecydowały się na "reset", tym razem z pozycji większej słabości i głębszego wewnętrznego podziału Zachodu. Polska nie przeżyje samotna i podzielona Oczywiście mądrale odpowiedzą: "budujmy własny potencjał, a wtedy szybko prześcigniemy Niemcy i Francję, po co nam Unia i liberalny Zachód, skoro sami będziemy jak równy z równymi grać z Ameryką, Rosją, Chinami, Indiami". To przypomina mi jednak wyłącznie numer miesięcznika "Morze" (organu Ligi Morskiej i Kolonialnej) z lata 1939, w którym "analitycy polskiej polityki" (mocno podłączeni do rządzącej sanacji) zastanawiali się, czy po zajęciu Zaolzia ruszymy dalej na południe i czy Madagaskar jest w naszym kolonialnym zasięgu. Miesiąc po wydaniu tamtego numeru miesięcznika "Morze" rozpoczęła się pełnoskalowa niemiecka agresja na Polskę. A w tydzień po rozpoczęciu tej agresji bezpośredni ideowi przodkowie tak ukochanej przez Andrzeja Przyłębskiego Alternatywy dla Niemiec ostrzeliwali Warszawę z dystansu paru kilometrów. W dodatku do ostatniego dnia przed wybuchem wojny późna sanacja poświęcała ogromną ilość energii, żeby eliminować z polskiego życia politycznego ludowców, endeków i socjalistów. Ja się obawiam (może dlatego, że mam pamięć i za bardzo zawierzyłem pamięci), że bez stabilnych i niepokłóconych ze sobą wzajemnie sojuszników, bez przewidywalnego otoczenia geopolitycznego, przy skupieniu się polskiej klasy politycznej na wewnętrznych dintojrach, Polska znów może zniknąć jak łza na rozgrzanym czołgowym pancerzu. Cezary Michalski ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!