Wygrana Donalda Trumpa jest wydarzeniem dużego historycznego kalibru. Nie tylko dlatego, że powrót do Białego Domu po czterech latach przerwy zdarzył się wcześniej tylko raz i to jeszcze w XIX wieku (próbował to potem zrobić np. wielki Theodore Roosevelt, ale nie dał rady). Jednak to przecież tylko historyczne detale. W przypadku Trumpa liczy się głównie to, że zmartwychwstał pomimo tego, że została przeciwko niemu uruchomiona olbrzymia, znakomicie naoliwiona i świetnie dofinansowana machina medialno-polityczno-sądowa, która miała porachować kości blondwłosemu buntownikowi (i jego potencjalnym naśladowcom). "Dorżnąć watahę" - jak to był kiedyś w polskim kontekście łaskaw określić Radosław Sikorski. Szczerze i celnie. Zarzucono haczyk, Trump go nie połknął Machina do dorzynania trumpizmu składała się uprawianej w trybie ciągłym od wyborów roku 2016 paniki medialnej, nieustannego porównywania Trumpa do największych zbrodniarzy w historii oraz z szeregu ciężkich oskarżeń (np. o sekretne związki z Władimirem Putinem), które nigdy się nie potwierdziły. Nie przeszkadzało to oczywiście w stawianiu kolejnych. Wykwitem takiego sposobu działania była sprawa tzw. ataku na Kapitol. Czyli wdarcia się do serca amerykańskiej demokracji w styczniu 2021 roku przez grupę groteskowo wyglądających "zwolenników Trumpa". Cała sprawa na 10 mil pachniała prowokacją i pułapką zastawioną na ustępującego prezydenta. Cały antytrumpowski establishment dymił pragnieniem, by wreszcie spełniło się to przed czym od lat straszyli (i w co jak to bywa na pewnym etapie sami uwierzyli). A mianowicie, że Trump to zamordysta, autokrata, antydemokrata, który użyje siły, by władzy nie oddać już nigdy. Ale Trump nie złapał haczyka. Coś tam twitnął, na coś się oburzył, ale władzę oddał. Bez uśmiechu i poklepywania po plecach, ale oddał. Wtedy machina przystąpiła do realizacji kolejnego etapu planu. Tym razem gra szła o to, by Trumpa skazać. I w ten sposób pokrzyżować jego plany powrotu do Białego Domu w roku 2024. Ale to też się nie udało. Zarzuty okazały się zbyt cienkie. Co jednak najważniejsze, najbardziej napaleni antytrumpiści nie zauważyli, że cel nie uświęca w tym wypadku środków. Można nawet powiedzieć, że im bardziej próbują Trumpa przy pomocy szemranych metod wyeliminować z gry, tym mocniej on buduje się na antytrumpizmie. Taki paradoks. I tak doszliśmy do wyborów sprzed kilku dni. Trump wygrał je zdecydowanie. To nie była - jak przewidywano pierwotnie - walka łeb w łeb. Republikanin zwyciężył w głosowaniu powszechnym oraz elektorskim. Wziął też prawie wszystkie "swingujące stany" - czyli te regiony, gdzie walka toczyła się o każde 10 tysięcy głosów. Donald Trump wchodzi do Białego Domu z legitymacją dalece mocniejszą niż w roku 2016. Tyle "dokonała" maszyna do dorzynania trumpistów. Efekt odwrotny wobec zamierzonego. Kaczyński niczym Trump Wiele jest oczywistych różnic pomiędzy supermocarstwem USA a średniej wielkości krajem w Europie, jakim jest Polska. Ale są też podobieństwa. Znaczące. Podobieństwo główne polega na bliźniaczo podobnym klimacie sporu politycznego. I tam, i tu mamy do czynienia z politycznym establishmentem, który bardzo trudno znosi "odstawienie" od władzy. Podobne też mechanizmy stosuje ów establishment wobec swoich politycznych przeciwników, którzy zagrażają ich potędze. W ruch idzie ta sama machina medialnej gorączki - tworzenia atmosfery paniki, że jak tylko będzie u władzy PiS, to już zaraz za chwileczkę wydarzy się coś absolutnie strasznego. Podobny jest mechanizm wpychania znienawidzonego konkurenta na pozycje rzekomego autorytaryzmu. Wszystko to mogłoby nawet zadziałać, bo ani kaczyści ani trumpiści święci nie są. Ale zaraz potem - gdy rządzą już ci "co trzeba" - to właśnie liberałowie posuwają się do rzeczy, za które sami już dawno rywali zrównaliby z Hitlerem, Stalinem albo przynajmniej Mussolinim. Jak u nas w Polsce po wyborach roku 2023, gdy "konstytucja nie może przecież służyć do przeszkadzania demokratom" i gdzie trwa "poszukiwanie podstawy prawnej" dla "demokracji walczącej". Wszystko to sprawia, że spora cześć tych wyborców, którzy jeszcze nie tak dawno święcie wierzyło, że Kaczyński to zakała demokracji, pyta: "serio?". Podobnie było w USA po roku 2016, gdy trampowy ruch MAGA (Make America Great Again) raczej poszerzył swoje szeregi. I z 63 mln głosujących na Trumpa w 2016 zrobiły się 73 miliony w 2024. Nawet trumpowy wiceprezydent JD Vance jest tego przykładem. Po wyborach osiem lat temu sam nazywał Trumpa "Hitlerem". Pytany dlaczego odpowiada dziś, że dał się porwać "ogólnej medialnej histerii". Ale histeria nie może trwać wiecznie. W końcu puszcza w zderzeniu z faktami. I tak też było i w tym przypadku. Dziś Vance typowany jest na następcę Trumpa, który stanie na czele ruchu MAGA po przejściu na emeryturę zbliżającego się do 80-tki prezydenta. Jest jeszcze coś, co łączy oba ruchy. I trumpizm, i kaczyzm wychodzą z tego samego źródła. I jeden, i drugi nurt słusznie dostrzegł jak liberalna demokracja produkuje nierówności (choć oficjalnie zapewnia, że równość jest jej priorytetem). Nierówności są przeróżne. Od klasycznie majątkowych po światopoglądowe (jednym "postępowym" wolno więcej niż "prawkom"). Ale istnieją. Populiści (Trump i Kaczyński są populistami) wychodzą naprzeciw temu wyzwaniu. Tworzą alternatywę wobec opowieści establishmentu o tym, że jeśli nikt im (czyli liberałom) nie będzie przeszkadzał i żaden populista nie będzie im bruździł, to wszystko będzie cacy. Nie będzie i nie jest. Ani ekonomicznie, ani światopoglądowo - powiadają trumpiści i kaczyści. Bo liberałom potrzeba prawdziwego politycznego konkurenta. A nie tylko udawanej rywalizacji pomiędzy w niczym się od siebie nieróżniących odmian tegoż establishmentów (chadecy, socjaldemokraci, zieloni, liberałowie). Trumpistów i kaczystów potrzeba nam dla dobra demokracji. I szczerze mówiąc także dla dobra samych liberalnych elit, którym z braku konkurencji i nadzoru zazwyczaj odbija palma Rafał Woś