W polityce trwa wielkie oczekiwanie na koniec wakacji, jakby miał on przynieść jakieś przełomowe decyzje czy zdarzenia. Chwilowo nic takiego jednak się nie stanie, ponieważ w najbliższych miesiącach - aż do samych wyborów prezydenckich w przyszłym roku - trwać będzie wielkie narodowe wzmacnianie polaryzacji. Być może będzie to nawet rodzaj wojny politycznej, jakiej polsko-polscy kibice jeszcze nie widzieli. Dopiero potem nastąpią zmiany, które rozsadzą obowiązujący dziś układ sceny politycznej. Uciec spod topora Na razie z sukcesami swoją siłę będą podtrzymywać formacje Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Obie mają wysokie poparcie, obie mają wierny elektorat i obie doskonale rozumieją, że druga tura - ktokolwiek będzie kandydować - rozegra się między politykami Koalicji Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Niepewne sukcesy na polu rozliczeń, liberalizacji prawa aborcyjnego, naprawy praworządności czy zmian w finansach publicznych nie osłabiają notowań KO. Tak jak utrata władzy i wewnętrzne kłótnie w PiS nie zaowocowały tąpnięciem poparcia dla tej formacji. Decyzja Państwowej Komisji Wyborczej w sprawie subwencji może oczywiście zachwiać partią, ale PiS liczy na nieuznawaną izbę w Sądzie Najwyższym. Wynik następnych wyborów nie jest więc wcale przesądzony. Dlatego w interesie jednych i drugich będzie budowanie jeszcze większego napięcia. Także po to, by ta rywalizacja miała nastrój ostatecznego starcia, które - co jest prawdą - na wiele lat rozstrzygnie o kierunku, w jakim zmierzać będzie Polska. Jednocześnie pogłębiająca się słabość zacznie dawać się we znaki Trzeciej Drodze i Nowej Lewicy, które - więdnąc - stoczą zaciętą walkę o utrzymanie się nad sondażowym progiem. Takie ruchy, jak kuriozalny list lewicowej minister Katarzyny Kotuli do władz TVP, w którym krytykuje dobór gości w programie na temat płci w sporcie, na pewno nie pomogą jej formacji, ponieważ nie da się łączyć walki o równouprawnienie z naciskami władzy na media i zapędami cenzorskimi. Trudno także zakładać, by zwrot Polskiego Stronnictwa Ludowego w kierunku wyraźnie artykułowanego konserwatyzmu pozwolił nagle uciec tej partii spod topora malejącego poparcia, skoro ta agenda ma wciąż mocnych reprezentantów gdzie indziej. Taki ruch to za mało, by myśleć o nowym otwarciu czy choćby połowicznym zwrocie. Ruchy pozorne Konfederacja, jak dotychczas, pozostanie formacją nieprzewidywalną, choć jeśli miałaby szukać sojuszników, to raczej po stronie prawicy PiS-owskiej niż PSL-owskiej. Mimo zachęt, które formułują niektórzy politycy, by Władysław Kosiniak-Kamysz stanął na czele rządu z poparciem całej sejmowej opozycji. Jednak PiS doprowadziło do takich zniszczeń w obszarze instytucji państwa, że wiązanie się z takim partnerem byłoby dla ludowców politycznym samobójstwem. Polska polityka stała się przewidywalna do bólu, zwłaszcza że stała się polityką spektaklu i chwytów wizerunkowych. Skoro nasi zawodnicy osiągnęli słaby wynik na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu, to premier postanowił ogłosić, że będziemy się starać o organizację takiej imprezy w Warszawie za dwadzieścia lat. Ruch pozorny z pozornymi efektami. Tego typu ambitne wizje, które zapewne ucieszyłyby polskich kibiców i przedsiębiorców, mają jednak tę wadę, że po jednym dniu nikt już o nich nie pamięta. A ich siła polityczna przypomina moc prezydenckiego weta, które podtrzymało istnienie powołanej przez PiS komisji do spraw badania rosyjskich wpływów, choć jej członkowie decyzją Sejmu zostali odwołani, więc i tak nie będą mogli pracować. Dodatkowy wymiar Wielu wyborców wierzy, że politycy kierują się w swoich działaniach przede wszystkim ideałami i dobrem społecznym, a dopiero na drugim miejscu stawiają własne partyjne interesy. To piękny, niemal romantyczny mit, który najczęściej nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Dlatego trzeba pamiętać, że rozgrywka prezydencka zarówna dla Tuska, jak i dla Kaczyńskiego będzie miała dodatkowy wymiar osobisty. Politycy ci będą bowiem walczyć również o to, by po wyborach ich pozycja nie uległa drastycznej zmianie. Dlatego Tusk wolałby mieć "swojego" prezydenta bez "szorstkiej przyjaźni", a Kaczyński takiego, który nie zabierze mu partii. O ile premiera i lidera opozycji różni wszystko - a wizja Polski przede wszystkim - to jest coś, co na polu politycznym ich łączy. Obaj niechętnie dzielą się władzą. Zrobią więc wiele, by sytuacja powyborcza przed taką koniecznością ich nie postawiła. Przemysław Szubartowicz