Ceremonia otwarcia tegorocznych igrzysk olimpijskich w Paryżu wywołała ogólnoświatową burzę. Do tego stopnia, że organizatorzy postanowili przeprosić katolików i przedstawicieli innych wyznań chrześcijańskich, których oburzył fragment przedstawienia przypominający scenę obrazu "Ostatnia wieczerza" Leonarda da Vinci (niektórzy komentatorzy przekonywali, że chodziło o "Święto bogów" Jana van Bijlerta, przedstawiające bankiet na Olimpie, ale skojarzenie większości, mimo zaprzeczeń reżysera, było jednoznaczne). Jednak i kiczowaty styl spektaklu, i reakcja "konserwatywnej" części świata to wzorcowa ilustracja politycznego symptomu naszych czasów. Oto świat przeżywa narodzenie się na nowo - anulowana jest historia, konteksty kulturowe, przeszłe rewolty obyczajowe. A wszystko - bluźnierstwa, przekroczenia i obrony - realizowane są od zera, poza nawiasem przeszłości, która teoretycznie powinna być szczepionką na moralną panikę i tego typu wojny kulturowe. "Obrażeni" i "obrażający" zachowują się tak, jakby przed nimi nie istniał świat. Zachodnia liberalna demokracja nie ma na to żadnej dobrej odpowiedzi. Boi się uwzględniać inną wrażliwość, boi się iść pod prąd wyobrażeniom o sobie, boi się wychodzić poza narzucone przez panującą ideologię schematy myślenia. I boi się szukać stabilizacji w centrum sceny politycznej. Świat bez przeszłości A przecież nie takie bluźnierstwa i obrazoburstwa świat widział, szczególnie świat francuski. "Ostatnia wieczerza" była wielokrotnie "profanowana" przez kulturę i popkulturę, a w kinie artystycznym szczególnie ciekawie w słynnej "Viridianie" Luisa Buñuela. I religia nie upadła. Jeśli jednak współcześnie panowie przebrani za panie wkroczyliby na scenę przed wyborami i sparodiowali "Ostatnią wieczerzę" na modłę olimpijskiej ceremonii, ta prowokacja dałaby zapewne Marine Le Pen (lub innej prawicy) dodatkowe punkty, o ile nie zwycięstwo. Taki jest niedyskretny urok współczesności. Liberalny mainstream, który klaszcze z zachwytu nad tym mało odkrywczym profanum zrealizowanym w Paryżu, zupełnie nie rozumie, że aktualna polaryzacja sięga głębiej, niż mu się zdaje. Że dotyczy owego prorokowanego przez Aldousa Huxleya "nowego wspaniałego świata" poza nawiasem historii. Dziś "prawica" (w cudzysłowie, aby na użytek tego tekstu uprościć fundamentalny podział) - konserwatywna, często wsteczna, ale też ta uwikłana w ksenofobiczne opary - chce bronić wartości, tradycji, religii, symboliczności itp. przed - jak to definiuje - perwersją, permisywizmem, bezhołowiem, szaleństwem, obscenicznością "lewicy". A "lewica" - z jednej strony pozornie wyzwolona, wspierająca seksualizację życia codziennego, zezwalająca na wszelkie inności i różnorodności, ale z drugiej potwornie purytańska, politycznie poprawna, "przebudzona", niosąca na sztandarach cancel culture, infantylna i zideologizowana - wydatnie "prawicy" pomaga. Właśnie takimi prowokacjami jak podczas otwarcia igrzysk olimpijskich. Nawiasem mówiąc, tę opowieść o obronie świata przed zepsuciem cynicznie wykorzystuje putinowska propaganda, której na rękę jest każde rozwibrowanie Zachodu. Ani "prawica", ani "lewica" Owa wojna między sacrum a profanum, między obrońcami wartości a "wyzwolonymi" rozgrywa się w czasach, które dawno za sobą mają debaty o cenzurze, wolności słowa, a także przełamywaniu tabu, prowokacjach ideowych i artystycznych oraz sile i odporności atakowanych wartości. Jednak dziś te dawno przeprowadzone i przepracowane debaty nie mają już znaczenia, bo ludzie coraz częściej zachowują się tak, jakby świat zaczynał się na nowo każdego dnia. Wszelkie stare wnioski i kategorie nie mają więc już zastosowania. Przede wszystkim jednak ta wojna ma swoje ofiary w postaci ludzi, którym ani taka "prawica", ani taka "lewica" nie odpowiada, a liberalna demokracja nie potrafi ich zagospodarować. I to właśnie oni, wyborcy spoza twardych elektoratów, uciekają pod skrzydła Donalda Trumpa i jemu podobnych piewców "starej normalności". To oni - choć dewocja jest im obca - czują ukłucie, gdy ktoś wywraca do góry nogami stary, dobrze znany im świat i chce go zastąpić światem poprawnościowej nowomowy, aktywistów płciowych, "miliona płci" czy pogardy dla religii, która w swojej funkcji symbolicznej - co wiemy od Zygmunta Freuda - osłania świat przed wybuchem zbiorowej histerii. Z dwojga złego wybierają "prawicę", bo wydaje im się bliższa życiu, do którego przyzwyczaiły ich kulturowe kody. Owczy pęd Dlaczego ci "normalsi" uciekają pod skrzydła Trumpa (i jemu podobnych) lub na emigrację wewnętrzną? Bo przeżywający dziś kryzys liberalny mainstream, atakowany z prawa i z lewa, wypalony ideowo, pokonany ekonomicznie, nieodświeżany intelektualnie, nie stworzył dla takiej "prawicy" i dla takiej "lewicy" racjonalnej, odważnej, rozsądnej alternatywy. Jeśli nawet "prawicę" krytykuje za zbytnie okrucieństwo werbalne, kołtuństwo czy konserwatywny opór przed postępem - cokolwiek on dziś znaczy - to przed "lewicą" drży ze strachu, sam upodabnia się do niej, żeby nie naruszyć nowych "norm" i nie narazić się na potępienie samozwańczych stróżów neomoralności. Albo żeby ktoś nie zwyzywał od "dziadersów" i nie wymazał z towarzyskiej kroniki miłośników owczego pędu i mentalnej unifikacji. To ślepa uliczka. Jeśli "prawica" chce być "inkwizycją" i "młotem na czarownice", "lewica" promować obsceniczność, wolność bez odpowiedzialności i zamazywać różnice płciowe, to dlaczego liberalne centrum oferuje jedynie "bojaźń i drżenie", a nie suwerenną alternatywę dla tego staczającego się w dziwaczność świata? Aż chciałoby się krzyknąć: odwagi! Przemysław Szubartowicz