Frekwencja to dziś słowo klucz z perspektywy dwóch największych partii politycznych w Polsce. Donald Tusk i Koalicja Obywatelska robią, co tylko mogą, żeby maksymalnie podbić liczbę głosujących 15 października, z kolei Jarosław Kaczyński i Zjednoczona Prawica stawiają na obniżanie ogólnej frekwencji przy jednoczesnej maksymalnej mobilizacji własnych, zwłaszcza najzagorzalszych, wyborców. - Musicie siebie nawzajem zobaczyć, musicie siebie nawzajem posłuchać i przekonać resztę Polski, że możemy być naprawdę znowu dumną, zjednoczoną wspólnotą. To jest na wyciągnięcie ręki - apelował Tusk podczas Marszu Miliona Serc 1 października. - Proszę was, na wszystkie świętości, idźcie 15 października po zwycięstwo dla siebie, dla Polski, dla waszych dzieciaków, dla lepszej przyszłości, dla dumnej ojczyzny. Idźcie i zwyciężajcie! - zwrócił się do słuchających go w Warszawie tłumów. Mniej więcej w tym samym czasie w katowickim Spodku liderzy Prawa i Sprawiedliwości odmieniali nazwisko Tuska przez wszystkie przypadki. - Chodzi o to, żeby w Polsce nie wrócił system Tuska. Sensem tego systemu było to, aby ci, którzy po 1989 roku rabowali, mieli prawo do dalszego rabowania - mówił Kaczyński. Z kolei premier Mateusz Morawiecki pokazał zgromadzonym na widowni "teczkę Tuska", w której "ujętych jest wiele dokumentów, dowodów i oskarżeń, a także planów i zamiarów tego, co chce zrobić Donald Tusk i Platforma Obywatelska". 2018, czyli rok przełomu Czarno na białym widać, że Koalicja Obywatelska chce doprowadzić do jak najwyższej frekwencji przy wyborczych urnach. Prof. Rafał Chwedoruk nie dziwi się tej strategii, bo - jak tłumaczy - co do zasady im wyższa frekwencja, tym lepiej dla obecnej opozycji. Powód jest prosty i dotyczy uwarunkowań społeczno-kulturowych. - W grupach elektoratu mocniej zdystansowanych od polityki to opozycja radzi sobie lepiej, ma tam przewagę w komunikacji, którą zapewniają m.in. elity opiniotwórcze czy ludzie kultury - wyjaśnia politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Zupełnie inaczej do sprawy podchodzą główni rywale Koalicji Obywatelskiej, którzy przedstawiają politykę jako brutalne starcie "nas" i "ich", od którego zależą losy Polski. Ma to dwa zasadnicze cele. Po pierwsze, maksymalnie zmobilizować elektorat rządzących, zwłaszcza najtwardszy. Po drugie, zniechęcić do głosowania wyborców umiarkowanych i niezdecydowanych poprzez pokazanie im polityki jako zażartej walki politycznych klanów. Prof. Jarosław Flis zwraca jednak w rozmowie z Interią uwagę, że "frekwencja nigdy nie pracuje dla jednej strony". Socjolog i ekspert od systemów wyborczych z Uniwersytetu Jagiellońskiego dodaje, że jeśli chodzi o znaczenie frekwencji wyborczej, możemy wyróżnić dwa etapy w najnowszej historii Polski. Pierwszy to cykl przed latami 2018-20; drugi - właśnie ten przedział. Jak podkreśla, w ostatnich wyborach zaszła jakościowa zmiana, która sprawia, że trudno przewidzieć, na czyją korzyść zadziała obecnie wysoka, a na czyją niska frekwencja. W przeszłości było to dużo łatwiejsze do oszacowania. - Wzorzec był taki, że frekwencja rośnie w tych miejscach, gdzie przewagę ma partia, która idzie po zwycięstwo. Natomiast spada w miejscach, w których dominuje partia zwycięska w poprzednich wyborach, ale teraz idąca po przegraną - przypomina prof. Flis, ale po chwili zaznacza, że wyjątkiem był rok 2011, gdy wyborcy obu głównych partii zdemobilizowali się w podobnym stopniu. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała w okresie 2018-20, czyli drugim etapie wspomnianym przez naszego rozmówcę. Wszystko dlatego, że i wybory samorządowe jesienią 2018 roku i wybory do Parlamentu Europejskiego wiosną 2019 roku wyborcy potraktowali jako swoiste sparingi przed decydującym starciem, czyli wyborami parlamentarnymi na jesieni 2019 roku. Wówczas, mimo wysokiej frekwencji, to jednak Zjednoczona Prawica wyciągnęła asa z rękawa. Byli nimi wyborcy z terenów wiejskich w zachodniej Polsce. - PiS-owi udało się uruchomić nowych wyborców, ludzi, którzy wcześniej trzymali się z daleka od polityki. Na tych terenach wcześniej była najniższa frekwencja. W 2019 roku tam skok frekwencyjny był największy, a ludzie poszli głosować na PiS, dając mu drugą kadencję - tłumaczy socjolog z UJ. Wszystkie mity wyborcze W rozmowie z Interią eksperci obalają też kilka funkcjonujących od lat wyborczych mitów. Największym z nich jest ten o znaczeniu tzw. ściany wschodniej, czyli województw podlaskiego, lubelskiego i podkarpackiego, dla wyników Zjednoczonej Prawicy. To tam obecnie rządzący notują zdecydowanie najwyższe poparcie. Prof. Jarosław Flis przekonuje jednak, że opowieści o tym, że "tzw. ściana wschodnia stoi murem za PiS-em są luźno związane z rzeczywistością". - Wiemy, że na poziomie sejmikowym i gminnym to tak nie działa, bo wyborcy nie mają problemu z poparciem kandydatów innych niż wcześniej - argumentuje socjolog. I dodaje: - Poza tym przecież nawet na Podkarpaciu jedna czwarta wsi głosuje na inne ugrupowania, a dzisiaj one są bardzo niechętne PiS-owi. Życie w świecie własnych mitów to nie jest zwycięska strategia na wybory. Drugi z czołowych mitów frekwencyjnych dotyczy możliwości ręcznego sterowania przez polityków tym, kto do urn pójdzie, a kto zostanie w domu. - PiS-owi marzy się zrobienie politycznej "ustawki" ultrasów - swoich i Platformy - bo uważa, że ich ultrasów jest więcej i zapewnią w końcowym rozrachunku zwycięstwo - mówi w rozmowie z Interią prof. Flis. To jednak - mówi nam badacz - bardzo złudna strategia. Po pierwsze, mobilizacja i emocje w obozie Koalicji Obywatelskiej są tak duże, że może zmobilizować tyle samo albo nawet więcej ultrasów niż obóz władzy. Po drugie, radykalizacja przekazu na finiszu kampanii może zniechęcić wyborców nie tylko do Tuska i Platformy, ale również do PiS-u, za to wcale nie do udziału w wyborach. Efektem byłoby przesunięcie poparcia w stronę Trzeciej Drogi. - Cała opozycja może zgarnąć bonus za to, że nie daje się wciągnąć w tę grę i nie chce iść na "ustawkę" z PiS-em. Zamiast tego mówi: zalejemy was miłością, jesteśmy zmianą, jeszcze będzie przepięknie - przewiduje prof. Flis. Mitem funkcjonującym w kontekście tych konkretnych wyborów było natomiast to, że powiązanie głosowania z referendum zagra na korzyść PiS-u - zarówno kampanijnie, jak i frekwencyjnie. Prof. Rafał Chwedoruk uważa, że ten plan spali na panewce. - Na naszych oczach w ostatnich tygodniach umarła instytucja referendum - stwierdza jednoznacznie, wskazując, że ten temat kompletnie zniknął z przekazu polityków obozu władzy. - Wynika z tego, że nadzieje PiS-u na przyciągnięcie do urn grup wykraczających poza tradycyjny elektorat tej partii, a jednocześnie zniechęconych do wyborów, spełzły na niczym. PiS przeszacowało swoje możliwości w kwestii mobilizacji innego niż najtwardszy elektoratu - dodaje nasz rozmówca. Wybory 2023. Frontalny atak vs. polityka miłości Na finiszu kampanii rozgrywa się walka z czasem i przeciwnikami o pozyskanie kluczowych dla każdej formacji grup elektoratu. PiS stara się przede wszystkim scementować wyborców, którzy już ich popierają, tak, aby mobilizacja przy urnach była maksymalna. Stąd ostrze krytyki wymierzone w Tuska i Platformę, których Nowogrodzka uważa za czynnik mobilizujący jej najtwardszy elektorat. - PiS mocno się dzisiaj obawia, że nawet wśród najwierniejszego elektoratu mogą pojawić się jakieś pęknięcia, zwątpienie albo spadek mobilizacji, a w obliczu braku możliwości pozyskania elektoratu umiarkowanego cena za to mogłaby być zabójcza. W każdym razie o poparciu z 2019 roku PiS może dzisiaj jedynie pomarzyć - analizuje prof. Rafał Chwedoruk. Zupełnie inny kurs na ostatniej prostej obrała Koalicja Obywatelska. Największa partia opozycyjna stawia na maksymalną mobilizację i pozyskanie kluczowych grup elektoratu - kobiet i najmłodszych wyborców. Prof. Chwedoruk dostrzega w tym podobieństwo do kampanii z 2007 roku i słynnej "polityki miłości". Platforma Obywatelska była wówczas ogólnopolską płaszczyzną porozumienia dla krytyków i przeciwników pierwszych rządów PiS-u. - Dlatego w przekazie PO nie dominuje ostatnio krytyka i atakowanie drugiej strony, tylko eksponowanie Rafała Trzaskowskiego, stawianie na ludzi kultury, ukłony w stronę kobiet i młodzieży - mówi politolog. Wybory 2023. Niezdecydowani zdecydują? Wszystkie największe formacje na finiszu kampanii zawalczą też o niezdecydowanych. Prof. Jarosław Flis zaznacza, że niezdecydowani są grupą, która "ciągnie się przez całą strukturę społeczną, ale na poszczególnych szczeblach społecznej drabiny ma nieco inne wahania". Socjolog rozróżnia tutaj patrycjat, czyli m.in. menedżerów, polityków czy naukowców, i warstwę ludową, a więc resztę społeczeństwa. W patrycjacie wyborcy wahają się między tzw. opozycją demokratyczną a Konfederacją. PiS co mógł tam pozyskać, to już pozyskał, szans na wielkie zdobycze już nie ma. - Tu jest wyzwanie dla Trzeciej Drogi i Platformy, żeby ich odzyskać. Może w tym pomóc to, że zazwyczaj są to ludzie mocno wkurzeni na PiS, które uważają za "kościółkowych socjalistów" - analizuje ekspert od systemów wyborczych. W warstwie ludowej mamy z kolei podział na zamożniejszą i mniej zamożną część. W pierwszej PO i PiS mają już swoje przyczółki, ale Trzecia Droga i Konfederacja wciąż walczą o swoje wpływy. W drugiej grupie o tych, którzy jeszcze nie wybrali, na kogo oddadzą głos, rywalizują natomiast Zjednoczona Prawica, Trzecia Droga i Konfederacja. Koalicja Obywatelska i Lewica mają tu znacznie mniejsze szanse na pozyskanie głosów. - Opozycji jest łatwiej dotrzeć do niezdecydowanych, bo wielu jej wyborców to ludzie, którzy interesują się polityką, konsumują media, są bardziej świadomi obywatelsko. Z kolei PiS jest zamknięte w swoim świecie i coraz trudniej jest się z niego wydostać, żeby dotrzeć do ludzi, którzy są na zewnątrz - tłumaczy prof. Rafał Chwedoruk. Opozycja ma też w rękawie asa, którego PiS-owi brak. Wszystko przez strukturę jej elektoratu. - Opozycji znacznie łatwiej niż PiS-owi stworzyć modę na głosowanie, pokazać, że to jest fajne i warto to zrobić, jednocześnie nie wpajając ludziom moralnego obowiązku głosowania i nie strasząc ich konsekwencjami wyborczej absencji - wskazuje prof. Chwedoruk. Zaznacza przy tym, że mityczna mobilizacja wyborcza poprzez Kościół, która miała faworyzować prawicę i o której słyszymy w Polsce co wybory, to relikt przeszłości i nie ma już przełożenia na rzeczywistość. - To zamierzchłe czasy Wyborczej Akcji Katolickiej i Akcji Wyborczej "Solidarność". Tego świata już nie ma, nie istnieje w skali makro, to jest dzisiaj tylko nisza regionalna i środowiskowa - mówi politolog. - Krótszą i łatwiejszą drogę do niezdecydowanych wyborców ma opozycja - podkreśla. Wybory parlamentarne 2023. Kiedy? Najważniejsze informacje. Wszystko, co musisz wiedzieć Polacy pobiją rekord? Cztery lata temu wynik mocno zaskoczył Debata wyborcza w TVP. Kto weźmie w niej udział? Metoda D'Hondta. Jak przeliczane są głosy w wyborach? ----- TWÓJ GŁOS MA ZNACZENIE. Dołącz do naszego wydarzenia na Facebooku i śledź aktualne informacje w trakcie kampanii wyborczej!